23 grudnia 2017

Marjorie Prime. Samotność hologramów.

          Spójrz, moje oczy to tylko hologramy / Popatrz, przez twoją miłość mam takie blade dłonie – śpiewa Tanita Tikaram w swojej najbardziej znanej piosence, Twist in My Sobriety. W swoim enigmatycznym przeboju z 1988 roku brytyjska wokalistka (z zadziwiającą, jak na jej wtedy bardzo młody wiek, dozą goryczy) śpiewa o miłosnym doświadczeniu, które upodabnia nas do cieni, albo wręcz hologramów samych siebie. Miłość i sztuczna inteligencja to temat Marjorie Prime, najnowszego filmu amerykańskiego reżysera Michaela Almereydy. Ten wybitny dramat sci-fi przenosi nas do nie tak dalekiej przyszłości, w której miejsce naszych zmarłych bliskich zajmują hologramy, a właściwie programy komputerowe, których zadaniem jest pomóc ludziom w radzeniu sobie ze stratą, tęsknotą, a nawet stopniową utratą pamięci. W niezwykle poruszającym Marjorie Prime sztuczna inteligencja uczy się o nas i naszych zmarłych od nas samych, aby potem skutecznie zająć pozostawione przez ludzi miejsce. Jeśli to pamięć w pierwszej kolejności konstytuuje naszą tożsamość, co nam zatem pozostanie, gdy w tej dziedzinie przegramy na całej linii z najnowszą technologią? Pytanie dobre dla filozofów przyszłości.


          Michael Almereyda jest znanym i bardzo lubiącym eksperymenty niezależnym amerykańskim reżyserem, tworzącym swoje niełatwe w odbiorze filmy już od końca lat 80-tych XX wieku. Jego najbardziej znanym dotychczas filmem był zrealizowany w 2000 roku uwspółcześniony Hamlet z Ethanem Hawke’m w tytułowej roli. Marjorie Prime jest najnowszym dziełem Almereydy, chyba najbardziej przystępnym ze wszystkich jego filmów. Obraz pokazany został premierowo na Sundance Film Festival w styczniu 2017 roku, gdzie też otrzymał Alfred P. Sloan Feature Film Prize. Pierwowzorem scenariusza do Marjorie Prime jest nominowana do Nagrody Pulitzera w dziedzinie dramatu sztuka teatralna z 2014 roku autorstwa Jordana Harrisona, wystawiana już dwukrotnie w teatrze przed jej filmową ekranizacją. We wszystkich tych trzech jej adaptacjach w rolę tytułowej Marjorie wcieliła się aktorka Lois Smith.


          Mamy 2050 rok. Marjorie (znakomita Lois Smith) jest ponad 80-letnią staruszką z pierwszymi objawami demencji starczej. W pięknym domu w pobliżu plaży na Long Island Marjorie towarzyszy jej zmarły przed 15 laty mąż, Walter (Jon Hamm)… Walter, a właściwie Walter Prime, to komputerowy program, który wygląda i zachowuje się jak jego zmarły pierwowzór, tyle że jest dużo młodszy (około czterdziestki) i o swoim ludzkim prototypie uczy się od samej Marjorie, która najwyraźniej lubi rozmawiać z hologramem swojego zmarłego męża. Program zamówił dla Marjorie jej zięć, Jon (Tim Robbins), dla którego jest to dobry sposób na przeciwdziałanie utracie pamięci przez Marjorie. Sceptycznie do hologramu własnego ojca odnosi się natomiast Tess (Geena Davis), córka Marjorie i żona Jona. Marjorie Prime jest bardzo kameralnym dramatem science-fiction, w którym pod pozorem prostej historii o koegzystencji ludzi i sztucznej inteligencji padają filozoficzne pytania najcięższego kalibru. Jednocześnie jest Marjorie Prime filmem niezwykle intymnym, w którym reżysera interesuje nie akcja, ale dialogi oraz relacje między poszczególnymi postaciami. W tym sensie obraz Michaela Almereydy, będący w końcu adaptacją sztuki teatralnej, budzi żywe skojarzenia ze sceniczną twórczością wybitnego rosyjskiego dramaturga, Antoniego Czechowa.


          Marjorie Prime najbliżej chyba do filmu Her (Ona) Spike’a Jonze’a. W obu obrazach mamy skomputeryzowane wizje przyszłości, w których sztuczna inteligencja sukcesywnie zajmuje miejsce człowieka, zapewniając ludziom poczucie komfortu i bezpieczeństwa. Programy komputerowe mają bowiem tę przewagę nad człowiekiem, że mogą pozwolić sobie na luksus doskonałości, całkowicie poza zasięgiem ułomnej ludzkiej kondycji. Sztuczna inteligencja w Marjorie Prime jest w swojej wiedzy zależna od człowieka. To w końcu człowiek jest jedynym źródłem wspomnień dla maszyny. Ale pamięć to rzecz względna, łatwa w manipulacji i podatna na całkowitą utratę. W filmie Almereydy główna bohaterka cierpi na starczą demencję, przez co bardzo powoli, dzień po dniu, jej tożsamość ulega rozmyciu. Kolejne wspomnienia giną bezpowrotnie, a ich jedynym depozytariuszem (poza oczywiście najbliższą rodziną) staje się Walter, hologram nieżyjącego męża. Nietrudno przewidzieć, że nadejdzie taki dzień, w którym to program komputerowy przewyższy człowieka, wiedząc o nim znacznie więcej, niż on sam jest sobie w stanie przypomnieć. Być może jest to najlepszy sposób na ludzką nieśmiertelność: przetrwać nie w pamięci potomnych (śmiertelnych też w końcu), ale właśnie w pamięci komputerowego programu, sztucznej inteligencji, która ma o wiele większe szanse na przetrwanie niż śmiesznie krucha ludzkość. Wizja konwersujących ze sobą hologramów nas samych nie wydaje się wcale odległa ani szokująca.


          Poza Her do głowy przychodzą też skojarzenia z Zakochanym bez pamięci (Eternal Sunshine of the Spotless Mind) Michela Gondry oraz niedawną Ex Machiną w reżyserii Alexa Garlanda z 2014 roku z Alicią Vikander oraz Oscarem Isaac’iem. Tak jak Zakochany Michela Gondry, jest Marjorie Prime filmem o pamięci, która kształtuje naszą tożsamość. Bez wspomnień nie jesteśmy już tymi samymi osobami, jesteśmy nikim. Ich utrata równoznaczna jest z postradaniem własnej tożsamości. Gesty, tiki, a nawet anatomiczne szczegóły można modyfikować bez większych konsekwencji, są drugorzędne w rozwoju i ewolucji naszej osobowości. Wspomnienia jednak to już zupełnie inna bajka. Pamięć jest dla nas tak ważna, a jednocześnie może być tak instrumentalna i podatna na zmianę. Jest w Marjorie Prime coś z tej perwersyjnej tendencji ludzkiego mózgu do ciągłego modyfikowania przeszłych wspomnień, ich upiększania lub wręcz wypierania ze świadomości. Tak jakbyśmy chcieli stworzyć w naszym umyśle lepszą wersję nas samych i naszego przeszłego życia. Perwersyjne jest także być może tworzenie hologramów naszych nieżyjących bliskich i uczenie ich tego, kim były i jak się zachowywały ich ludzkie pierwowzory. W ten sposób nie tworzymy bowiem wiernej kopii naszych zmarłych ukochanych, ale ich ulepszone wersje, wolne od wad i niedociągnięć oryginałów. Tylko czy doskonałość może być wystarczającym pocieszeniem?


9 grudnia 2017

Beach Rats. Bierny przedmiot pożądania.

          Kamera w filmie Beach Rats podpatruje młode, męskie ciała w chwilach całkowitego rozluźnienia: gdy chłoną promienie słoneczne na plaży, bezmyślnie wpatrując się w horyzont, lub gdy w deszczu półnago grają w piłkę ręczną. W obrazie reżyserki Elizy Hittman męskie ciało zostaje uprzedmiotowione, stając się biernym bohaterem całej opowieści, która bardziej niż z regularnej fabuły składa się z serii zmysłowych interakcji, po których w głowach bohaterów nie pozostaje nic poza bardzo ulotnym wspomnieniem. Seksualne przygody protagonisty filmu, 19-letniego Frankie’go (Harris Dickinson), są niczym sztuczne ognie w świąteczną noc – pozostaje po nich uczucie niedosytu i oszołomienia. Sam chłopak czuje się coraz bardziej zagubiony, spotykając się z nową dziewczyną w dzień, w nocy zaś wyszukując w sieci starszych mężczyzn na seks. Lato, plaża, narkotyki i bezmiar wolnego czasu tylko paraliżują jego wolę, czyniąc z niego bierny przedmiot pożądania.


          Reżyserką i autorką scenariusza Beach Rats jest Eliza Hittman, młoda i niezależna amerykańska twórczyni, znana ze swojego wcześniejszego filmu It Felt Like Love z 2013 roku. W dramacie Beach Rats reżyserka ponownie przygląda się młodości, tym razem w jej męskim i homoerotycznym wydaniu. Obraz debiutował w konkursie głównym na festiwalu Sundance w 2017 roku, zdobywając dla jego autorki nagrodę za reżyserię. Niezwykle ulotny i sensualny w swojej warstwie wizualnej Beach Rats zapada w pamięć jako film o nieuchwytności pragnienia.


          Frankie (debiutujący na dużym ekranie Harris Dickinson) jest nastolatkiem z Brooklynu, mieszkającym z matką (Kate Hodge), młodszą siostrą i umierającym na raka ojcem. Większość czasu chłopak spędza poza naznaczonym śmiertelną chorobą domem, rozprowadzając narkotyki i włócząc się po okolicznych plażach ze znajomą paczką. Frankie poznaje też Simone (Madeline Weinstein), młodą i pewną siebie dziewczynę, której zdobycie stawia sobie za punkt honoru. Pożądanie kieruje go jednak w inną stronę, każąc mu szukać seksualnych partnerów na gejowskich portalach. Śmierć ojca, narkotyki i seks ze starszymi mężczyznami tylko pogłębiają jego wewnętrzne rozdarcie oraz niemożność wzięcia życia we własne ręce.


          Grający Frankie’go Harris Dickinson to idealnie wyrzeźbiony chłopak o pięknej twarzy. Nic zatem dziwnego w tym, że starsi od niego faceci, idąc z nim do łóżka, czują się, jakby wygrali los na loterii. Frankie nie uważa się jednak za geja ani nawet za biseksualistę. Uprawia seks z facetami, tak jakby był to kolejny rodzaj narkotyku, którymi zresztą handluje w okolicy dla pieniędzy. W seksie jest tak samo pasywny, jak w życiu, oddaje się innym mężczyznom równie bezwolnie, jak bezcelowo włóczy się z grupą znajomych rówieśników po plaży oraz lokalnych knajpach, a wszystko to dla zabicia wolnego czasu i ucieczki od naznaczonego śmiercią ojca domu. Dziewczynę, Simone (Madeline Weinstein), ma bardziej po to, by zaimponować kolegom, niż dla rozładowania ciągle narastającego seksualnego napięcia. Trudno wymagać od 19-latka odpowiedzi na kluczowe w życiu pytania, ciężko jednak patrzeć na jego niezdecydowanie i miotanie się pośród sprzecznych pragnień oraz nieodpowiednich znajomych. W swojej życiowej bierności Frankie bliski jest utraty całkowitej kontroli.


          Beach Rats jest bardzo autentyczny w swoim portrecie zagubionego seksualnie i nie tylko nastolatka. Młodziutki Harris Dickinson rewelacyjnie spisuje się w swojej debiutanckiej roli, będąc fenomenalnym aktorskim odkryciem. Jego naturalność i pełna swoboda uwiarygodniają film, czyniąc z niego intrygujący wycinek współczesności. Eliza Hittman obsadziła w głównej roli początkującego aktora o perfekcyjnym ciele, koncentrując się na przedstawieniu go jako powszechnego przedmiotu pożądania. Reżyserce udało się z powodzeniem odwrócić wszechobecne w kinie uprzedmiotowienie kobiecego ciała, robiąc to samo w swoim filmie z męskimi sylwetkami. Operatorką Beach Rats również jest kobieta (Francuzka Hélène Louvart), przez co w obrazie obserwujemy męskie ciała oczami jego autorek o wyraźnie voyeurystycznych tendencjach. W Beach Rats to mężczyźni dla odmiany są bezwolni i uprzedmiotowieni, pogubieni oraz niezdecydowani. Gejowskie porno nie ma już od teraz monopolu na traktowanie mężczyzn jak seksualnych artefaktów.


25 listopada 2017

Ingrid Goes West (Ingrid wyrusza na zachód). Stalking i celebrytoza.

          Czy ktoś pamięta jeszcze, co robiliśmy, gdy nie było Facebooka, Twittera czy Instagrama? To w końcu nie tak zamierzchłe czasy, ledwie dziesięć lat temu… Pewnie więcej czasu spędzaliśmy poza domem, może czytaliśmy więcej książek, zdecydowanie mniej natomiast wiedzieliśmy o prywatnym życiu znajomych i przyjaciół, a jeśli już czegoś się o nich dowiadywaliśmy, to raczej dzięki spotkaniu w kawiarni lub na obiedzie. Teraz trudno wyobrazić sobie życie bez mediów społecznościowych, niektórzy codziennie muszą odwiedzić swojego Facebooka, żeby opublikować nowe zdjęcie, polubić coś, udostępnić link lub skomentować czyjś wpis. Chyba najwyższy czas na przeprowadzenie naukowych badań na temat wpływu mediów społecznościowych na naszą psychikę. Film Ingrid Goes West jest ciętą satyrą na negatywne przejawy uzależnienia od życia w sieci, jakimi mogą być stalking i celebrytoza. Główna bohaterka tego obrazu popada w niezdrową fascynację jedną z wielu gwiazd Instagrama. Zauroczenie prywatnym życiem zupełnie obcej osoby staje się tak silne, że tytułowa Ingrid (w tej roli Aubrey Plaza) w ogóle nie rozwija własnego, ale z uporem maniaczki stara się wkraść w łaski lokalnej celebrytki i ogrzać ciepłem jej pozornie idealnego życia. Chyba nie trzeba dodawać, że z wyjątkowo opłakanymi konsekwencjami…


          Ingrid Goes West jest czarną komedią, której twórcy scenariusza, Matt Spicer oraz David Branson Smith, uhonorowani zostali nagrodą Waldo Salt Screenwriting Award, przyznawaną na festiwalu Sundance dla najlepszego scenariusza. Pokazany na Sundance w 2017 roku obraz jest reżyserskim debiutem dla Matta Spicera, który obrał sobie bardzo aktualny temat i potrafił go poprowadzić z wyczuciem oraz satyrycznym zacięciem. Tragikomiczna Ingrid Goes West stanowi świetne memento dla tych, którzy za dużo czasu spędzają w sieci obserwując życie innych.


          Tytułowa Ingrid Thorburn (idealna w tej roli Aubrey Plaza) to psychicznie zaburzona dziewczyna z Pensylwanii, która po śmierci matki i odziedziczeniu po niej sporej sumy pieniędzy postanawia przeprowadzić się do Los Angeles, aby tam nawiązać bezpośredni kontakt z lokalną gwiazdą Instagrama, niejaką Taylor Sloane (w tej roli Elizabeth Olsen), i wejść w orbitę jej (zdawałoby się) perfekcyjnego życia. Taylor jest jednak daleka od ideału, Ingrid zaś daleko do psychicznej równowagi. Znajomość obu dziewczyn szybko więc przeradza się w obyczajową czarną komedię.


          Najbardziej fascynujące w Ingrid Goes West jest to, jak główna bohaterka za wszelką cenę stara się stać częścią towarzyskiego kręgu obserwowanej przez siebie celebrytki, zupełnie przy tym ignorując rozwój własnego życia prywatnego. Sensem jej egzystencji staje się z dnia na dzień chodzenie do tych samych klubów, restauracji, sklepów, czytanie tych samych książek, jedzenie tych samych potraw i przede wszystkim brylowanie w bezpośredniej bliskości popularnej na Instagramie Taylor. Aby nawiązać z dziewczyną rzeczywisty kontakt Ingrid przenosi się z Pensylwanii do Kalifornii, wynajmuje mieszkanie w sąsiedztwie, po czym porywa psa Taylor, aby pod pretekstem jego odnalezienia i zwrócenia właścicielce znaleźć się wreszcie pod dachem domu przedmiotu swojej obsesji. Wszystko dla Ingrid może stać się instrumentem w jej dążeniu do zacieśnienia przyjacielskiej więzi z Taylor, w tym również inni ludzie. Takim środkiem do celu jest dla Ingrid Dan Pinto (O’Shea Jackson Jr.), sympatyczny chłopak, od którego dziewczyna wynajmuje mieszkanie. Ingrid nawiązuje z Danem romantyczną relację, ale tylko po to, aby skorzystać z jego samochodu i nie wyjść przed Taylor na samotną dziwaczkę bez faceta. Kiedy jednak brat Taylor, Nicky Sloane (Billy Magnussen), przejrzy na wylot plan i zamiary Ingrid, nasza heroina nie cofnie się w swoim szaleństwie przed bardzo drastycznymi krokami.


          Aubrey Plaza została w Ingrid Goes West perfekcyjnie obsadzona w roli psychicznie zaburzonej stalkerki. Znana głównie z komediowych ról aktorka posiada bardzo charakterystyczną ‘szaloną’ parę oczu, które w połączeniu z jej śmiertelnie poważnym wyrazem twarzy tworzą wyjątkowo nieufnie wyglądającą całość. Czarna komedia to wymarzone pole do popisu dla tej specjalizującej się w ironii i sarkazmie aktorki. Jako Ingrid Plaza jest przekonująco zafiksowana na punkcie przedmiotu swojej wirtualnej obsesji, jej przypadek jest dosłownie kliniczny. Wirtualna fascynacja Ingrid przekłada się na całkowicie realny stalking. Dziewczynę wcale nie zraża fakt, że prawdziwe życie Taylor Sloane mocno odbiega od kolorowej idylli Instagrama. Lokalna gwiazdeczka jest w istocie dość płytka i niemiła, jej życie zbudowane na samych pozorach, a chłopak, Ezra (Wyatt Russell), jest udawanym artystą. Para sztucznie tworzy wokół siebie aurę sukcesu i popularności, choć tak naprawdę to pozbawiony większego talentu duet początkujących aspirantów. To wymieszanie prawdy i fałszu we współczesnych mediach społecznościowych niejednego może w końcu doprowadzić do szaleństwa.


12 listopada 2017

Landline (Połączenia). Dyskretny urok lat 90-tych.

            W filmie Landline Gillian Robespierre przenosimy się do 1995 roku, czyli do czasów, kiedy nie było jeszcze telefonów komórkowych ani mediów społecznościowych, dane natomiast zapisywało się na dyskietkach na ogromnych i migających sztucznym światłem monitorach stacjonarnych komputerów. No i oczywiście najpowszechniejszą metodą komunikacji był telefon stacjonarny, najlepiej na jak najdłuższym kablu (właśnie takie jest znaczenie angielskiego słowa ‘landline’). W swoim drugim pełnometrażowym obrazie niezależna reżyserka zabiera nas w nostalgiczną podróż do dekady, w której ona sama dorastała i którą wskrzesza, opowiadając historię nowojorskiej rodziny na krawędzi rozpadu. Dana (Jenny Slate) i Ali (Abby Quinn) to dwie siostry, które podejrzewają, że ich ojciec, Alan (John Turturro), zdradza ich matkę, Pat (Edie Falco). Siostry rozpoczynają więc swoje prywatne śledztwo, w trakcie którego przetestują trwałość rodzinnych więzi.


          Gillian Robespierre napisała scenariusz do Landline wspólnie z Elisabeth Holm. Obie kobiety postanowiły osadzić swoją opowieść w samym środku lat 90-tych, dekady, w której dorastały i którą w swoim filmie potraktowały z nieukrywaną nutą nostalgii. Gillian Robespierre pokazała Landline premierowo w głównym konkursie dramatycznym na Sundance Film Festival Anno Domini 2017. Reżyserka powróciła na Sundance po bardzo dobrym przyjęciu i sukcesie swojego pierwszego dużego metrażu, czyli obrazu Obvious Child z 2014 roku, z Jenny Slate w głównej roli, którą Robespierre ponownie i z dużym wyczuciem obsadziła w charakterze protagonistki w Landline.


          W poprzednim filmie Robespierre, Obvious Child, tematem przewodnim była aborcja. W komediodramacie Landline reżyserka mierzy się natomiast z rozwodem i poważnym zachwianiem rodzinnych więzi. Dana (Jenny Slate) i Ali (Abby Quinn) to dwie siostry, których wzajemne relacje są dalekie od ideału, żeby nie określić ich mianem jawnie wrogich. Sytuacja zmienia się jednak drastycznie, gdy obie dziewczyny wpadają na trop pozamałżeńskiego romansu ojca (granego w filmie przez Johna Turturro). Paradoksalnie, widmo rozpadu małżeństwa rodziców zbliża siostry do siebie, a nawet pozwala im łaskawszym okiem spojrzeć na dominującą matkę (graną przez fenomenalną jak zawsze Edie Falco). Dana ma przy okazji własne dylematy, jej długoletni związek z Benem (Jay Duplass) przechodzi pierwszy poważny kryzys w momencie, gdy dziewczyna wdaje się w romans z Nate’m (Finn Wittrock).


          Landline jest w pierwszej kolejności kameralnym filmem o rodzinie na granicy dezintegracji. Nowojorska familia Jacobs’ów ma już długi staż i co za tym idzie więzi ją łączące mocno osłabły wraz z upływem lat. Grana przez Edie Falco Pat jest rozczarowana swoim mężem, którego wini za słabość charakteru i brak większych ambicji. Ona sama jest typem dominującej kobiety sukcesu, która realizuje się na kierowniczym stanowisku w pracy, ale spodnie nosi też i w domu. Alan (John Turturro) ciepła i spełnienia szuka zatem poza domem, z dużym zaangażowaniem biorąc udział w warsztatach twórczego pisania (zawodowo jest copywriter’em w jednej z agencji reklamowych). To właśnie w jego mocno erotycznych wierszach młodsza z córek, Ali (Abby Quinn), znajduje dowody na pozamałżeński romans ojca. Ali dzieli się swoimi rewelacjami ze starszą siostrą, Daną (świetna Jenny Slate), po czym obie zaczynają śledzić Alana, aby udowodnić swoje podejrzenia. Gillian Robespierre przewrotnie ukazuje w swoim filmie, jak postępujący rozpad związku może uzdrowić oraz przywrócić komunikację pomiędzy poszczególnymi członkami rodziny. Pyskata i bezczelna Ali nie szczędzi (z wzajemnością) złośliwości swojej starszej siostrze, tocząc z nią nieustanne wojny podjazdowe. Gdy jednak na obie pada strach przed rozpadem związku rodziców, dziewczyny w okamgnieniu formują przymierze i zachowują się jak najlepsze przyjaciółki. Pozamałżeńskie przygody ojca przywracają również komunikację pomiędzy siostrami a ich twardą i dominującą matką, która przy tej okazji ujawnia również swoją czułą, zranioną stronę. W Landline zdrada i niewierność nie muszą koniecznie oznaczać końca ani unicestwienia więzi, kryzys może być też świetnym sposobem na ich oczyszczenie oraz uzdrowienie.


          W kontraście do wielu filmów rozgrywających się współcześnie w Landline ludzie niemal ekskluzywnie rozmawiają twarzą w twarz. W połowie lat 90-tych, kiedy to ma miejsce akcja filmu, nie było jeszcze komórek, a tym bardziej żadnych aplikacji oraz mediów społecznościowych. Do porozumiewania się nie wykorzystywano wtedy jeszcze żadnych internetowych komunikatorów, ostatnie lata swojej świetności przeżywał natomiast telefon stacjonarny… Dzięki nieobecności wirtualnego świata ludzie nadal spotykali się na kawę, chodzili do kina, a nawet do sklepów muzycznych, bogato zaopatrzonych w płyty CD i kasety… Problemy i nieporozumienia rozwiązywano kłócąc się w cztery oczy, bez pośrednictwa sms’ów, internetowych chat’ów i wpisów na Facebooku. Chociaż od końca lat 90-tych nie upłynęły jeszcze nawet dwie pełne dekady, to w Landline czuje się nieodpartą nostalgię do czasów, w których ludzie nie byli przez większą część dnia przyklejeni do ekranów swoich laptopów lub smartfonów. Dzięki temu dyskretny urok lat 90-tych miał o wiele bardziej ludzki wymiar.


28 października 2017

A Ghost Story. Teoria wiecznego powrotu.

          Całe nasze życie dokądś wracamy. Powracamy do rodzinnej miejscowości, do własnych rodziców, do przyjaciół, ukochanych, ulubionych książek, płyt, filmów, seriali. Cała nasza egzystencja w dorosłym życiu staje się mimowolnie nieustannym powrotem do tego, czego zaznaliśmy w dzieciństwie i młodości, do najlepszych ludzi, miejsc i doświadczeń z przeszłości. Najczęściej są to jednak powroty rozgrywające się tylko w naszej głowie. Powracamy jedynie we wspomnieniach, aby na nowo wskrzesić dawno już nieżyjących lub całkiem odmienionych ludzi, albo choćby odtworzyć z pamięci wygląd pradawnej krainy dzieciństwa.  W A Ghost Story Davida Lowery’ego główny bohater jako duch powraca do domu, w którym spędził najlepsze chwile ze swoją żoną. Nie rusza się stamtąd ani po wyprowadzce ukochanej, ani nawet po wyburzeniu budynku. Na wieki pozostaje przypisany do miejsca, które sobie wybrał i które było świadkiem najlepszych lat w jego życiu. A Ghost Story to filmowy poemat o niewiarygodnej mocy przywiązania.


          David Lowery napisał scenariusz do A Ghost Story zainspirowany własnym kryzysem egzystencjalnym i melancholią. W rezultacie powstał bardzo cichy oraz skromny dramat o niesamowitej wręcz sile rażenia, który podbił serca krytyków i publiczności już w trakcie swojej premiery na Sundance Film Festival w styczniu 2017 roku. Lowery wyreżyserował wcześniej bardzo dobrze również przyjęty na Sundance Wydarzyło się w Teksasie (Ain’t Them Bodies Saints), klimatyczny i romantyczny zarazem dramat kryminalny z 2013 roku, którego para głównych aktorów, Casey Affleck oraz Rooney Mara, powraca w A Ghost Story, aby znów wcielić się w parę tragicznie rozdzielonych kochanków.


          C. (Casey Affleck) oraz M. (Rooney Mara) są młodym małżeństwem, żyjącym w starym domu gdzieś na przedmieściach Dallas w Teksasie. C., muzyk i kompozytor, ginie w wypadku samochodowym nieopodal swojego domu. Podnosi się jednak ze szpitalnego łóżka i z prześcieradłem przykrywającym całe jego ciało (za wyjątkiem dwóch dziur na oczy) powraca do domu, aby czuwać nad pogrążoną w żałobie żoną. Duch C. staje się niemym świadkiem wszystkiego tego, co dzieje się z jego dawnym miejscem zamieszkania przez setki kolejnych lat. Pomimo jednak wyprowadzki żony i wyburzenia budynku, duch C. pozostaje w tym samym miejscu, aż czas zatacza pętlę i w charakterze biernego obserwatora dane jest mu na nowo przeżyć całą przeszłość. Jak wszystko na tym świecie, tak również wieczne oczekiwanie ducha C. znajdzie jednak swój ostateczny koniec.


          Wbrew tytułowi i plakatowi do filmu A Ghost Story nie jest idealnym horrorem na Halloween. Obraz nie jest w ogóle horrorem, to raczej jedyny w swoim rodzaju romantyczno-fantastyczny dramat, który, wychodząc z najbardziej obiegowych i uniwersalnych wyobrażeń o życiu pośmiertnym, porusza najbardziej ludzkie problemy miłości, samotności i przemijania. David Lowery stworzył scenariusz do filmu pod silnym wpływem melancholii oraz tęsknoty za konkretnym miejscem w Teksasie. Aura melancholii i niezwykle silnego przywiązania do jednej konkretnej przestrzeni dominuje w A Ghost Story. Całą historię oglądamy z perspektywy uwięzionego między światami ducha C., który nie chce odejść i opuścić ukochanej kobiety, a jeszcze bardziej nie chce porzucić swojego dawnego miejsca na świecie. Zamknięcie i przypisanie do ograniczonej przestrzeni podkreśla kadr filmu: małe, ciasne i kwadratowe pudełko, które przenosi na widza klaustrofobię oraz kondycję niemego obserwatora wydarzeń, będące udziałem protagonisty całej historii. Bardzo długie ujęcia w filmie (choćby to z Rooney Mara jedzącą w nieskończoność wegańską tartę czekoladową) ukazują z kolei piekło bezsilności i czyściec smutku w jednym: duch głównego bohatera nie może niczego zmienić, może tylko biernie przyglądać się temu, jak powoli rozpada się cały znany mu świat. Obserwuje nowych lokatorów, ich posiłki, imprezy, rozmowy o życiu, przemijaniu i naturze czasu. Staje się wreszcie ekspertem w tej ostatniej materii, powracając do początku i na nowo w czasowej pętli stając się świadkiem swojej własnej historii.


          A Ghost Story jest opowieścią nie tylko o powrocie, ale też i o czekaniu. Na co? Na to pytanie nie potrafi chyba sobie odpowiedzieć nawet sam główny bohater. Wiemy tylko, że czeka. Domyślamy się też, że nigdy się nie doczeka, bo nie po to się tutaj znalazł. Białe prześcieradło jest w filmie świadomą kliszą, po trosze ironiczno-komicznym banałem, ale w znakomity sposób podkreśla inność oraz obcość tytułowego ducha. Nie należy on do tego świata, to już nie jest jego miejsce, ale pomimo tego on wciąż tutaj tkwi i obserwuje. Takie przedstawienie czyni z niego figurę tyleż śmieszną, co żałosną i godną najgłębszego współczucia. Tak jak bezmierny jest ocean czasu, w którym porusza się duch, tak nieskończona jest jego samotność, nieograniczony smutek i niewymowna bezsilność. Po seansie A Ghost Story długo nie można opędzić się od uczucia przemożnej oraz wszechogarniającej melancholii. Czasami, zamiast nieustannie powracać i czekać, może lepiej po prostu zapomnieć.


14 października 2017

The Big Sick (I tak cię kocham). Rasowy rom-com.

          Ja cię kocham, a ty w śpiączce… - tak można byłoby w jednym zdaniu streścić fabułę The Big Sick, najlepszej amerykańskiej komedii romantycznej 2017 roku. Obraz Michaela Showaltera stanowi ciekawe odświeżenie tego zblazowanego i całkowicie oderwanego od rzeczywistości gatunku filmowego. Reanimacja rom-comu dokonuje się tu głównie poprzez sięgnięcie do rzeczywistych ludzkich doświadczeń i oparcie scenariusza na prawdziwej miłosnej historii. Jakby tego było jeszcze mało, scenariusz I tak cię kocham jest dziełem pary, która historię tę naprawdę przeżyła i postanowiła przerobić ją na filmowy materiał. Projekt okazał się pełnym sukcesem, a film The Big Sick dołączył do grona niezależnych komedii romantycznych, które obowiązkowo należy zobaczyć.


          I tak cię kocham wyreżyserował Michael Showalter według scenariusza napisanego wspólnie przez Emily V. Gordon i aktora Kumaila Nanjiani’ego, prywatnie małżeńskiej pary, która opowiedzianą w filmie historię własnego poznania i miłości przeżyła na własnej skórze w 2007 roku. Film pokazany został po raz pierwszy na Sundance w 2017 roku i z miejsca spotkał się z powszechnym uznaniem. Dystrybutorzy na tymże festiwalu prześcigali się wprost w ofertach zakupu praw do jego kinowego rozpowszechniania. Dużą rolę w powstaniu tego obrazu miał nie kto inny, jak sam Judd Apatow, reżyser i producent niezliczonej ilości udanych amerykańskich komedii, nie tylko romantycznych zresztą. To on najpierw nakłonił Gordon i Nanjiani’ego do napisania wspólnie scenariusza (nominacja do Oscara), a potem cały obraz wyprodukował.  Reżyser filmu natomiast, Michael Showalter, zrobił wcześniej udany Hello, My Name Is Doris (Cześć, na imię mam Doris, 2015), komediodramat z Sally Field w głównej roli, która wciela się w tym filmie w 60-latkę beznadziejnie zadurzoną w swoim 30-letnim koledze z pracy… Przy tak doświadczonym w komedii i romansie zespole musiało po prostu powstać nieprzeciętne dzieło.


          W I tak cię kocham aktor Kumail Nanjiani (znany między innymi z serialu HBO Dolina Krzemowa) wciela się w samego siebie, czyli komika pakistańskiego pochodzenia, który na jednym ze swoich show poznaje Emily (graną przez Zoe Kazan), młodą i urodziwą studentkę. Między parą zaczyna iskrzyć, niestety na przeszkodzie rodzącemu się uczuciu stają kulturowe różnice oraz tajemnicza choroba Emily, która doprowadza ją do stanu farmakologicznej śpiączki. W tym momencie próby Kumail musi zdecydować czy będzie wiernie trwał przy łożu chorej, czekając na jej powrót do przytomności, czy raczej spełni matrymonialne oczekiwania własnych rodziców i znajdzie sobie wreszcie pakistańską żonę.


          W historii związku Kumaila oraz Emily niemałą rolę odegrali rodzice obojga. W The Big Sick rzeczywiste postaci rodzicieli pary interpretowane są przez zawodowych aktorów, którzy kreują w filmie bardzo barwne oraz soczyste charaktery. Rodziców Emily zagrali Holly Hunter i Ray Romano. Małżeństwo przybywa z Karoliny Północnej do Chicago, żeby czuwać nad przebywającą w szpitalu w śpiączce córką, i dopiero wtedy poznaje Kumaila. Ich początkowa relacja jest niezwykle napięta, rodzice Emily wiedzą bowiem o wszystkich nieprzyjemnych detalach z ich miłosnej historii, ponadto to Kumail pod ich nieobecność wyraził zgodę na wprowadzenie ich córki w stan farmakologicznej śpiączki… Napięcie jednak opada, gdy tylko para decyduje się obejrzeć komediowy stand-up Kumaila, spędzając z nim coraz więcej czasu poza samym szpitalem. Sporo humoru rodem z Bollywood zapewniają z kolei rodzice samego Kumaila, w których wcielają się Anupam Kher oraz Zenobia Shroff. Para ma obsesję na punkcie islamskiej wiary syna, za wszelką cenę i dość nachalnie próbując mu znaleźć odpowiednią pakistańską wybrankę. Instytucja aranżowanego małżeństwa przybiera w I tak cię kocham formę niemalże komediowego skeczu, wygrywanego wielokrotnie i za każdym razem równie śmiesznego. The Big Sick znakomicie udowadnia tezę, że to kulturowe różnice między różnymi narodowościami bawią najbardziej, nigdy się właściwie nie starzejąc.


          Największym atutem I tak cię kocham jest przeniesienie na ekran rzeczywistej, słodko-gorzkiej historii romantycznej, która równie przekonująco wygrywa akcenty komediowe, jak i te dramatyczne. Dramatu bowiem w tej romantycznej w końcu komedii nie brakuje, żeby tylko przywołać ciężką chorobę i śpiączkę głównej bohaterki. I tak cię kocham czerpie z autentycznej historii, przez co przeszkód na drodze do spełnionej miłości jest wyjątkowo dużo, a wszystkie z ogromnym potencjałem zakończenia tego świeżego i kruchego uczucia. Już same kulturowe różnice między Kumailem a Emily budują między nimi solidną ścianę, brak akceptacji związku ze strony religijnych i tradycjonalistycznie nastawionych rodziców Kumaila od początku kładzie się cieniem na przyszłości pary. Nie potrzeba wcale ciężkiej choroby Emily, aby skutecznie podważyć sens istnienia tej miłości. Historia skończyła się ostatecznie dobrze, ale The Big Sick pokazuje, że szczęśliwe zakończenie w życiu może być tylko o włos od tragicznego finału. Kumail Nanjiani i Emily V. Gordon przez całe trzy lata pisali scenariusz do I tak cię kocham, chociaż w zasadzie niczego nie musieli wymyślać. Zestawiając z The Big Sick inne współczesne amerykańskie komedie romantyczne, mam silne przekonanie, że napisanie scenariusza do hollywodzkiego rom-comu nie może zajmować więcej niż trzy godziny…


30 września 2017

The Little Hours (Godzinki). Do czego prowadzi celibat.

          Amerykańska Liga Katolicka uznała ten film za „szmirę, czystą szmirę”. I trudno się temu dziwić, skoro obraz The Little Hours śledzi bezbożne poczynania trzech seksualnie sfrustrowanych zakonnic w średniowiecznej Toskanii… Dla każdego bogobojnego katolika film będzie oczywistą drwiną ze stanu duchownego, a być może nawet z samej religii. Ja jednak nie szedłbym tak daleko i proponowałbym w zamian bardziej humanistyczne odczytanie dzieła, skupiające się mocniej na ludzkich słabościach, aniżeli na Bogu i religii. Produkcja jest w końcu luźno oparta na Dekameronie Giovanni’ego Boccaccio (1313-1375), renesansowego włoskiego pisarza, znakomitego znawcy człowieczej natury. The Little Hours nie jest filmem dla każdego, ale jeśli już jego ziarno trafi na podatny grunt, gwarantuję obfitość śmiechu i przedniej zabawy.


          Twórcą komedii The Little Hours (czytaj jakby było The Little Whores) jest Jeff Baena, niezależny amerykański reżyser, który specjalizuje się w niskobudżetowych komediach, pokazywanych zazwyczaj na festiwalu Sundance. The Little Hours jest już trzecim jego obrazem, debiutującym na tej imprezie z początkiem 2017 roku. Wcześniej Baena napisał scenariusz i wyreżyserował dwie inne komedie, równie dobrze przyjęte przez Sundance’owe środowisko: Life After Beth z 2014 roku oraz obraz Joshy z 2016 roku. Wszystkie komedie Baena mają dość nietypowy i kontrowersyjny temat za przedmiot komizmu. W Life After Beth była to bardzo modna obecnie tematyka zombie, a w Joshy’m punktem wyjścia jest samobójcza śmierć dziewczyny głównego bohatera… Nie mniej kontrowersyjnie jest też w The Little Hours, którego oryginalny scenariusz Jeff Baena oparł luźno na pierwszej opowieści z trzeciego dnia Dekameronu Giovanni’ego Boccaccio, traktującej o erotycznych przygodach mnichów i mniszek…


          Massetto (w tej roli Dave Franco) ucieka w realiach średniowiecznej Toskanii przed gniewem swego pana, z którego żoną miał ognisty romans. Młody chłopak chroni się w klasztorze, gdzie dostaje posadę ogrodnika. Massetto spada jednak z deszczu pod rynnę, albowiem klasztor obfituje w niestabilne emocjonalnie i, co gorsza, seksualnie sfrustrowane młode mniszki. Trzy z nich rozpoczynają regularne psychiczne i fizyczne napastowanie nowego przybysza, który dla własnego bezpieczeństwa udaje głuchoniemego. Alison Brie, Aubrey Plaza i Kate Micucci brawurowo wcielają się w siostry Alessandrę, Fernandę oraz Ginervę, wygrywając wszelkie możliwe komediowe akcenty tej zwariowanej opowieści.


          Jeff Baena ma wielu przyjaciół wśród prominentnych obecnie aktorów, szczególnie tych specjalizujących się w rolach komediowych. Tak samo jak w dwóch poprzednich swoich filmach udało mu się na planie The Little Hours zgromadzić prawdziwą śmietankę komicznego entourage’u. W postacie trzech sfrustrowanych i niewyżytych młodych zakonnic wcieliły się znakomicie Aubrey Plaza (prywatnie żona reżysera i główna bohaterka jego wcześniejszego Life After Beth), Alison Brie oraz Kate Micucci. Wszystkie trzy aktorki znane są głównie ze swoich komediowych wcieleń, tak w filmach, jak i serialach: Brie była gwiazdą popularnego serialu Community (2009-2015), Micucci natomiast występowała w Teorii wielkiego podrywu (The Big Bang Theory), a ostatnio zagrała w rewelacyjnym, niezależnym Don’t Think Twice (2016) Mike’a Birbiglia. Aubrey Plazy chyba nikomu nie trzeba przedstawiać: dość powiedzieć, że przez lata była niezapomnianą April Ludgate w serialu Parks and Recreation (2009-2015). W The Little Hours pojawiają się również w drugoplanowych kreacjach aktorzy tej miary co: John C. Reilly (Ojciec Tommasso), Molly Shannon (Siostra Marea), Nick Offerman (lord Bruno), Fred Armisen (biskup Bartolomeo) oraz znana z serialu Dziewczyny (Girls, 2012-2017) Jemima Kirke jako Marta. Mając do dyspozycji tak celujących w komedii aktorów Jeff Baena nie musiał nawet przesadnie trudzić się przy dialogach w swoim filmie: reżyser napisał właściwie tylko szczegółowy zarys historii, pozwalając odtwórcom ról swobodnie improwizować na planie. Efekt jest bardzo bezpośredni i naturalny, dodający komedii dużej dozy dezynwoltury oraz niemałej szczypty szaleństwa.


          Angielski tytuł oryginalny The Little Hours nawet po dosłownym przetłumaczeniu może wydać się niejasny w kontekście fabuły obrazu. Otóż, w tytule zawarta jest pewna gra słowna, a chodzi w niej o to, aby słowo ‘hours’ wymawiać jak niecenzuralne ‘whores’. Z uwagi na zasady przyzwoitości i dobrego smaku tytuł Małe kurewki nie zostałby dopuszczony do dystrybucji, stąd ten sprytny językowy zabieg. W mało więc wyrafinowany sposób Jeff Baena stawia sprawę jasno: jego The Little Hours to lekka komedia erotyczna, która za przedmiot śmiechu i kpin bierze sobie problemy z rygorystycznym przestrzeganiem katolickiego celibatu. I choć na pozór film może się wydać błahy i bluźnierczy, to kryje się w nim całkiem sporo uniwersalnych prawd odnośnie ludzkiej natury. Nie chodzi tu tylko o jej słabość i niestałość, ale bardziej o jej właściwe przeznaczenie oraz sens życia w odosobnieniu. Bohaterowie The Little Hours żyją i ubierają się jak w XIV-wiecznych Włoszech Giovanni’ego Boccaccio, ale używają całkiem współczesnego nam języka, który jako ekspresja mentalności zrównuje średniowieczne pragnienia i popędy z tymi, które mamy i dzisiaj. Namiętność, pożądanie, zdrady i romanse wyglądają dokładnie tak samo, bez względu na setki lat oddalenia w czasie. Film Baena pokazuje jak łatwo można odrzucić kostium z epoki (w tym wypadku habit) i dalej bez najmniejszych wątpliwości rozumieć ludzkie motywacje. Bohaterowie The Little Hours często oraz chętnie zrzucają swoje habity, ale nie aby epatować nagością i wyuzdaniem, tylko aby uwolnić się od tego brzemienia przymusu oraz poświęcenia, który w postaci celibatu prowadzi tu do wyjątkowo opłakanych śmiechem konsekwencji.


17 września 2017

Beatriz at Dinner (Beatriz na kolacji). Starcie dwóch Ameryk.

          Na pewnej uroczystej kolacji w bardzo zamożnym kalifornijskim domu zupełnie przypadkowo spotykają się dwa całkowite przeciwieństwa. Beatriz (świetnie zagrana przez Salmę Hayek) jest masażystką i specjalistką w dziedzinie medycyny niekonwencjonalnej. Jej samochód zepsuł się na terenie posesji zaprzyjaźnionego małżeństwa Kathy (Connie Britton) i Granta (David Warshofsky). Beatriz została więc zaproszona na uroczystą kolację, w której udział bierze budowlany potentat i multimilioner Doug (John Lithgow). Wieczerza stanowi oblanie sukcesu wspólnych interesów Douga i Granta. Nieprzewidziana obecność Beartiz szybko jednak psuje bogaczom dobrą zabawę. „Myślę, że wszystkie twoje przyjemności zbudowane są na cierpieniu innych” – wali do Douga prosto z mostu Beatriz i uruchamia tym spiralę nieprzewidzianych wypadków oraz konfrontacji, które wytrącają zadowolonych z siebie krezusów z równowagi. W kameralnym gronie małego przyjęcia dla uprzywilejowanych dochodzi do starcia dwóch wizji Ameryki: tej trumpowskiej i tej antytrumpowskiej.


           Komediodramat Beatriz at Dinner jest wspólnym dziełem reżysera Miguela Artety i scenarzysty Mike’a White’a. To też w sumie już ich trzecia filmowa współpraca (po Chuck and Buck z 2000 roku i The Good Girl z 2002 roku). Mike White znany jest także jako autor scenariusza do Szkoły rocka (The School of Rock, 2003) Richarda Linklatera oraz przede wszystkim jako twórca i scenarzysta znakomitego serialu Enlightened (Iluminacja, 2011-2013), zrobionego dla stacji HBO, z rewelacyjną Laurą Dern w głównej roli. To właśnie do ducha tamtego, przedwcześnie skasowanego, serialu nawiązuje Beatriz at Dinner, pokazana premierowo w styczniu 2017 roku na festiwalu Sundance.


          Beatriz (Salma Hayek) jest skromnie i samotnie żyjącą w Kalifornii imigrantką z Meksyku, zajmującą się zawodowo niekonwencjonalnym leczeniem oraz masażami. Pewnego dnia Beatriz przyjeżdża do rezydencji Kathy (Connie Britton), aby wymasować jej właścicielkę tuż przed ważną biznesową kolacją jej męża, Granta (David Warshofsky). Beatriz jest dobrą przyjaciółką domu od czasu, kiedy pomogła w leczeniu chorej na raka córki Kathy i Granta. Gdy więc samochód Beatriz psuje się na podjeździe rezydencji, Kathy zaprasza Beatriz na uroczystą kolację w oczekiwaniu na przyjazd mechanika. Mechanik jednak nie dociera, a Beatriz ma okazję zawrzeć znajomość z Doug’iem (John Lithgow), bogatym przedsiębiorcą budowlanym i partnerem biznesowym Granta. Kolacja zaczyna się niewinnie i w miłej atmosferze, ale nieprzewidziany udział w niej Beatriz szybko zamienia celebrację w konfrontację.


          Beatriz jest proekologiczną wegetarianką i uzdrowicielką. Doug jest bezwzględnym deweloperem i człowiekiem sukcesu. Beatriz jest biedna i żyje skromnie w domu ze swoimi licznymi zwierzętami. Doug jeździ do Afryki, aby zabijać dzikie zwierzęta na safari. Beatriz leczy, Doug zabija. Przypadek sprawił, że te dwa przeciwieństwa zasiadły przy jednym stole w kalifornijskiej rezydencji i długo nie trzeba było czekać na wybuch. Beatriz kompletnie nie pasuje do grona bogatych i uprzywilejowanych gości Kathy i Granta, ich samych nie wyłączając. Uczestnicy wystawnej kolacji to chodzące wcielenia amerykańskiego snu, pobłogosławieni przez sukces przedsiębiorcy. Grany przez Johna Lithgow Doug rozpyla wokół siebie protekcjonalną aurę, obnosząc się z fotkami upolowanej na safari zwierzyny i trzymając u swego boku trzecią już z kolei trophy wife Jeanę (Amy Landecker). Beatriz nie wytrzymuje widoku martwego nosorożca, rzuca telefonem i wychodzi, ale szybko wraca, ponieważ w przypadku spotkania na swojej drodze Douga widzi jakiś znak opatrzności.


          Mike White nawiązuje w Beatriz at Dinner do swojego znakomitego serialu Enlightened (Iluminacja). Grana przez Salmę Hayek Beatriz przypomina w swoim osamotnieniu bohaterkę tamtego serialu, graną przez Laurę Dern Amy Jellicoe. W Beatriz at Dinner bohaterka w nierównej konfrontacji ściera się z uosobieniem american dream i wszystkich jego wypaczeń w postaci granego przez Johna Lithgow Douga. Doug budując hotele po całym świecie i pomnażając swój kapitał, niszczy jednocześnie lokalne ekonomie, uciekając się do nieczystych zagrań i przekupstwa. W Iluminacji korporacja, w której zatrudniona była Amy Jellicoe, robiła dokładnie to samo, zatruwając środowisko naturalne pod pozorem rozwoju i tworzenia miejsc pracy. Tak jak heroina Enlightened próbowała niczym Dawid zmierzyć się z Goliatem swojej korporacji, tak Beatriz próbuje zmienić coś w mentalności pojedynczego człowieka, odpowiedzialnego za tyle bólu i zniszczenia wśród innych ludzi. Beatriz at Dinner jest jedną z pierwszych w amerykańskim kinie alegorii Ameryki Donalda Trumpa, w której jemu podobna figura Douga mierzy się ze skromną reprezentantką tej drugiej Ameryki, która jest biedną i nieuprzywilejowaną mniejszością. „Wszystkie łzy pochodzą z tego samego źródła” – mówi w pewnym momencie Beatriz, widząc w charakterze i nastawieniu Douga pierwszą przyczynę bólu oraz cierpienia na świecie. „Wszyscy powoli umieramy” – odpowiada jej Doug, tak jakby jego destrukcyjne działania i tak nie miały większego znaczenia w naturalnym urządzeniu świata. Beatriz od początku jest na straconej pozycji, pomimo swojej moralnej przewagi. Jej świadomość i wrażliwość na zło oraz jego praprzyczyny wybrzmiewa jednak w filmie z pełną siłą, chociaż na chwilę wytrącając z samozadowolenia możnych tego świata.


2 września 2017

Band Aid (Grupa wsparcia). Muzykoterapia dla par.

          Komedia Band Aid w reżyserii Zoe Lister-Jones zawiera w sobie esencję niezależnego poczucia humoru. Anna (Zoe Lister-Jones) oraz Ben (Adam Pally) tworzą pogrążone w stagnacji małżeństwo, nieustannie kłócąc się o drobnostki, takie jak choćby zalegające w zlewie brudne naczynia. W pewnym momencie, aby uratować rozpadający się powoli związek, para postanawia zamienić swoje kłótnie w piosenki i zakłada trzyosobowy zespół, zapraszając w charakterze perkusisty swojego lekko zdziwaczałego sąsiada. Spontaniczny pomysł bynajmniej nie okazuje się klapą, a przemiana agresji w kreatywny potencjał wskrzesza w parze dawno zapomnianą iskrę. Amerykańskie niezależne poczucie humoru, całkowicie wolne od politycznej poprawności, znajduje w Band Aid świetną okazję do wybrzmienia, idąc w parze z ciekawą wariacją na temat amerykańskiego snu.


          Band Aid jest reżyserskim debiutem Zoe Lister-Jones. Ta znana głównie z serialowych ról aktorka (Friends with Better Lives, New Girl, Whitney czy ostatnio Life in Pieces) sama swój debiut napisała, wyreżyserowała, wyprodukowała, a nawet skomponowała pojawiające się w nim piosenki, nie wspominając już oczywiście o zagraniu głównej roli. Band Aid pokazany został premierowo na festiwalu Sundance z początkiem 2017 roku. Moc filmu leży w niczym nieskrępowanej kreatywności jego twórczyni oraz niekwestionowanej chemii istniejącej między Zoe Lister-Jones oraz Adamem Pally, odtwarzających parę głównych bohaterów.


          Małżeństwo Anny i Bena jest na równi pochyłej, zmierzając w stronę nieodwołalnego upadku. Pewnego dnia podczas dziecięcego przyjęcia u znajomych para odkrywa drzemiący w sobie muzyczny potencjał, tworząc na poczekaniu gotową piosenkę. Anna (reżyserka Zoe Lister-Jones) proponuje Benowi (znany z seriali Happy Endings oraz The Mindy Project Adam Pally) przełożenie swoich niekończących się sporów na teksty piosenek. Ben bierze gitarę, Anna bas, a sąsiad Dave (Fred Armisen) przygrywa na perkusji w tym zaimprowizowanym w garażu zespole. To, co miało być sposobem na ukrócenie wiecznych sprzeczek, staje się źródłem satysfakcji oraz niespodziewanie udanym artystycznym projektem.


          Anna miała kiedyś umowę na napisanie książki, z której nic nie wyszło. Teraz zarabia na życie pracując jako kierowca dla Ubera. Ben jest wolnym strzelcem, projektującym logo dla firm i korporacji, większość czasu spędza jednak w domu na kanapie, zajadając się pizzą. Małżeństwo tej pary utknęło w martwym punkcie, cała jego energia idzie teraz na kłótnie o nieumyte naczynia. Patrząc na Annę i Bena przez pryzmat amerykańskich wymagań, wartości i przede wszystkim w kontekście amerykańskiego snu, nie pozostaje nic innego jak uznać ich za porażkę, jako tandem i jako każde z osobna. Anna chwyta się więc ostatniej deski ratunku, postanawiając zbudować coś na bazie wspólnej dla pary miłości do muzyki. Jej pomysł założenia zespołu i pisania piosenek, z tekstami żywcem wziętymi z ich słownych utarczek, okazuje się świetnym sposobem na ponowne odkrycie partnera oraz nawiązaniem dawno zerwanej nici porozumienia. Anna jest ambitniejszą połową w związku i to wokół niej koncentruje się cały twórczy proces przemiany agresji i wyrzutów w muzyczne kompozycje. Szybko też staje się jasne, że działalnością zespołu Anna chce sobie powetować niepowodzenia z przeszłości, podczas gdy Ben gra głównie dla zabawy. Anna ma w mózgu wytłoczoną matrycę american dream i chce wreszcie się z czymś przebić, odnieść na jakimś polu sukces. Muzyczna kariera to dla niej szansa na zapomnienie o porażkach na polu literatury i życia rodzinnego. Ben natomiast akceptuje swój status nieudacznika, nie ma względem życia zbyt wielkich oczekiwań i cieszy się z najprostszych rzeczy (pizza, gry video, wylegiwanie się na kanapie), dlatego też nieuchronnie między parą musi dojść do jeszcze jednej, dotyczącej przyszłości zespołu konfrontacji.


          Band Aid znakomicie funkcjonuje jako klasyczna indie comedy, z całym mnóstwem zabawnych gagów, dużą dawką ‘żydowskich’ żartów i ciągłym wygrywaniem różnic w percepcji świata między Benem a Anną. Zoe Lister-Jones i Adam Pally świetnie się sprawdzają w swoich rolach dwojga ciągle dogadujących sobie połówek. Oboje aktorzy znani są ze swoich ról w sporej ilości popularnych seriali komediowych, tak więc komiczny warsztat mają opanowany do perfekcji. Również Fred Armisen jako dziwaczny sąsiad Dave (seksoholik na odwyku) dostarcza dużo uciechy. Band Aid można uznać za wzorcową amerykańską komedię niezależną, zaludnioną galerią nietypowych postaci i pełną szalonych pomysłów. Jak na prawdziwą indie comedy przystało, Band Aid przemyca też tematy cięższego kalibru. Ciekawy jest przede wszystkim wątek damsko-męskich różnic w świecie emocji (znakomicie wyłożony w filmie przez matkę Bena, z zawodu psycholożkę) oraz polemika z wszechobecnym w amerykańskiej kulturze etosem kariery i sukcesu (american dream). Najważniejszym wątkiem i najciekawszą z Band Aid lekcją pozostaje jednak muzykoterapia jako najlepsza terapia dla par.