25 grudnia 2020

Let Them All Talk (Niech gadają). Jak sukces zmienia przyjaźń.

          Słynna amerykańska pisarka Alice Hughes (Meryl Streep) wsiada na transatlantycki rejs wycieczkowy, aby odebrać literacką nagrodę w Wielkiej Brytanii. W podróż do Europy zabiera ze sobą dwie najlepsze przyjaciółki z czasów studenckich oraz ukochanego bratanka, Tylera (Lucas Hedges). Alice pracuje właśnie nad kontynuacją swojej najpopularniejszej powieści, za którą lata wcześniej otrzymała Nagrodę Pulitzera. Pisarka utknęła jednak z książką w martwym punkcie i chce wykorzystać podróż statkiem, aby odświeżyć przykurzone pyłem czasu bardzo bliskie niegdyś relacje z Robertą (Candice Bergen) oraz Susan (Dianne Wiest). Obie przyjaciółki mają jednak dystans do odmienionej sławą i literacką karierą Alice, każda z nich ma teraz ważniejsze problemy na głowie niż odgrzebywanie dawnej więzi ze znaną pisarką. Niech gadają w reżyserii Stevena Soderbergha to fenomenalny aktorski koncert w wykonaniu Meryl Streep, Candice Bergen oraz Dianne Wiest. Te trzy wybitne aktorki wygrywają siebie nawzajem, prowadząc bardzo subtelną grę ze sobą i z naszymi oczekiwaniami. Dzięki niezwykle inteligentnym - często improwizowanym - dialogom, krok po kroku odkrywamy fascynującą historię przyjaźni tych trzech kobiet i sposób, w jaki sukces jednej z nich zrujnował życie osobiste innej.

          Bogata kariera filmowa Stevena Soderbergha rozwija się nieprzerwanie od ponad 30 lat, czyli od jego reżyserskiego debiutu z Seksem, kłamstwami i kasetami video w 1989 roku. Najnowsze dzieło jednego z najważniejszych pionierów amerykańskiego kina niezależnego to komediodramat zrobiony specjalnie dla platformy streamingowej HBO Max. Scenariusz filmu napisała Deborah Eisenberg, chociaż znaczna część dialogów została zaimprowizowana przez grających w filmie aktorów. Let Them All Talk nakręcono w przeciągu zaledwie dwóch tygodni podczas rejsu wycieczkowego statku Queen Mary 2 z Nowego Jorku do Southampton w Wielkiej Brytanii. Poza reżyserią Steven Soderbergh przejął na planie także funkcje operatora i montażysty, a efekt finalny to jeden z jego najlepszych filmów w karierze. 10 grudnia 2020r. obraz zadebiutował na HBO Max.

          Wybitna pisarka Alice Hughes (Meryl Streep) nie może latać, więc jej nowa agentka literacka, Karen (Gemma Chan), załatwia jej miejsce na statku wycieczkowym Queen Mary 2, płynącym z Nowego Jorku do Southampton w Wielkiej Brytanii, aby ta mogła odebrać tam przyznaną jej niedawno literacką nagrodę. W tajemnicy przed pisarką jej agentka również wsiada na pokład rejsu przez Atlantyk, aby we współpracy z ukochanym bratankiem Alice, Tylerem (Lucas Hedges), dowiedzieć się czegoś o najnowszej powieści autorki. Alice ma ze sobą owiany tajemnicą i domysłami manuskrypt książki, ale nie chce niczego na jej temat zdradzać otoczeniu. Poza bratankiem Alice zabiera ze sobą w podróż dwie najlepsze przyjaciółki ze studenckich czasów: Robertę (Candice Bergen) oraz Susan (Dianne Wiest). Dwutygodniowy transatlantycki rejs wycieczkowy ma zbliżyć ponownie do siebie trzy bliskie kiedyś sobie kobiety. Alice zdaje sobie jednak szybko sprawę, że jej sukces skutecznie zniweczył jej najbardziej zażyłe relacje.

          Jakkolwiek w samym centrum Niech gadają mamy trzy starsze kobiety, to ich wzajemne stosunki i historię ich przyjaźni poznajemy oczami najmłodszego uczestnika wydarzeń na statku wycieczkowym, czyli zagranego przez Lucasa Hedgesa Tylera. Chłopak jest bliskim powiernikiem swojej ciotki, która z braku własnej rodziny niejako go usynowiła i jest do niego na tyle przywiązana, że w charakterze towarzysza podróży zabiera go ze sobą w rejs do Europy. Tyler prowadzi na statku podwójną grę, z jednej strony asystuje ciotce, z drugiej zaś informuje o postępie jej prac nad manuskryptem nowej książki jej agentkę literacką, Karen, która podróżuje tym samym statkiem incognito. Oczywiście uroda Karen nie pozostawia chłopaka obojętnym, Tyler liczy na coś więcej niż tylko wdzięczność dorodnej i starszej od niego agentki literackiej. Tymczasem grana przez Meryl Streep Alice znajduje się w samym środku twórczej blokady i liczy na to, że konwersacje z bratankiem i dwiema dawnymi przyjaciółkami pomogą jej przełamać ten impas. Jej najnowsza książka jest też próbą powtórzenia sukcesu tej najbardziej znanej (pod tytułem You Always/You Never) i nagrodzonej Pulitzerem. Zaproszenie na pokład statku dwóch starych znajomych to też próba ze strony Alice na domknięcie osobistych spraw z przeszłości i wyjaśnienie pewnych nieporozumień z bardzo bliskimi jej niegdyś kobietami. Znaczna część dialogów w Niech gadają to efekt improwizacji znakomitej aktorskiej obsady, bohaterowie tej historii przez rozmowy przy posiłkach, drinkach i grach planszowych wyjaśniają nam cały kontekst opowieści i raz po raz dorzucają pikantne szczegóły z własnej przeszłości.

          Niech gadają Stevena Soderbergha to bardzo subtelne i inteligentne kino, które wymaga naszej uwagi, zainteresowania i zaangażowania. Być może mało kto już ekscytuje się literackim światkiem, bo mało kto czyta teraz książki, ale ci, którzy jeszcze to robią, z pewnością docenią rolę, jaką w życiu zwykłych ludzi odgrywają pisarze i ich dzieła. Książki Alice Hughes sporo namieszały w życiu tych, którzy posłużyli autorce za źródło inspiracji. Z konsekwencjami tego wpływu pisarka musi mierzyć się dekady od ich napisania. Komediodramat Soderbergha stawia ważne pytanie: czy autorzy popularnych powieści są coś winni swoim muzom? Czy mają jakiś dług wobec źródeł swojej inspiracji i czy ten dług można przełożyć na język pieniądza? Literatura to bardzo grząski grunt, łatwo w niej utonąć w jakimś bagnie zniesławienia lub osiąść na mieliźnie plagiatu. Nawet twórcze i oryginalne przetworzenie rzeczywistości nie gwarantuje jeszcze wolności od ludzi, którzy odnajdą swoje odbicie na kartach przeczytanej książki. Literatura jest poniekąd rewirem narcystycznych osobowości, pisarze pokroju Alice Hughes organizują cały świat wokół siebie i swojej twórczości. Takie ustawienie sprawy nieustannie skazuje autorów na kolizyjny kurs z rzeczywistością i ciągłe napięcia z bliskimi, przyjaciółmi oraz znajomymi dookoła. Czasami być może w ogóle nie warto tworzyć, aby zaoszczędzić sobie przyszłego kłopotu. Żeby posłużyć się metaforą, jakiej użyła Alice Hughes w kluczowym momencie w Niech gadają, tworzenie literackiego dzieła jest jak polerowanie wazy w sytuacji, gdy cały dom wali się nam na głowę.


7 grudnia 2020

Relic (Relikt). Starość największym horrorem.

          Wszystko zmierza ku rozpadowi. To chyba najbardziej przerażająca rzecz, z jaką musi uporać się każda czująca istota ludzka. Nieubłagane prawo entropii zmusza nas do obserwowania powolnej degrengolady swojej i swoich najbliższych. Nieważne czy mamy do czynienia z demencją, Alzheimerem czy po prostu z powolną acz stopniową utratą urody, sił i zdrowia – procesy starzenia są tak samo bezlitosne i tak samo bolesne w każdym pojedynczym przypadku. O porażającym horrorze starzenia opowiada znakomity australijsko-amerykański film Relikt w reżyserii debiutującej za kamerą Natalie Eriki James. W jednym domu na australijskiej prowincji spotykają się trzy generacje kobiet: babka, matka i wnuczka. Najstarsza z tej trójki powoli traci kontakt z rzeczywistością, a dwie pozostałe starają się zaradzić jakoś temu, co nieodwracalne. W Relikcie chwytająca za serce opowieść o powolnej utracie bliskiej osoby przybiera formę wysublimowanego horroru. Jest to horror głównie egzystencjalny, ale nie oszczędzający nam także wizji i obrazów czekającego nas wszystkich finalnego rozpadu.

          Relic (Relikt) jest australijsko-amerykańskim horrorem w reżyserii Australijki Natalie Eriki James, która wraz z Christianem White’m napisała do filmu oryginalny scenariusz. Obraz pokazano premierowo w styczniu 2020 roku na Sundance Film Festival, po czym w lipcu tego roku wprowadzono go do kin w USA i Australii. Relikt doczekał się polskiej premiery 30 października, niestety na krótko przed zamknięciem wszystkich kin. Warto ten obraz obejrzeć przy pierwszej nadarzającej się okazji, czy to w kinie czy w Internecie, albowiem jest to nie tylko trzymający w ciągłym i rosnącym napięciu znakomity horror, ale także trafiający w uniwersalny czuły punkt dramat egzystencjalny, który nikogo nie pozostawi obojętnym.

          Mieszkająca na co dzień w australijskim Melbourne Kay (Emily Mortimer w tej roli) przyjeżdża wraz z córką Sam (Bella Heathcote) do rodzinnego domu na prowincji po tym, jak otrzymuje od policji telefon o zaginięciu własnej matki, Edny (świetna kreacja Robyn Nevin). Po kilku dniach intensywnych acz nieskutecznych poszukiwań w pobliskich lasach Edna pojawia się z powrotem w domu, ale nie potrafi powiedzieć gdzie i jak długo była. Kay podejrzewa matkę o postępującą demencję, więc decyduje się pozostać przy niej jeszcze przez jakiś czas, aby załatwić wszystkie bieżące sprawy i znaleźć dla staruszki odpowiedni ośrodek opieki w mieście. Córka i wnuczka próbują odbudować więź z babką, ale szybko zdają sobie sprawę, że starzejąca się seniorka oraz cały rodzinny dom pozostają we władaniu sił, którym młodsze kobiety nie są w stanie skutecznie się przeciwstawić.

          Relikt jest przykładem na znakomite połączenie horroru z egzystencjalnym dramatem, który dotyczy każdego bez wyjątku. Uniwersalność tego obrazu rozciąga się nie tylko na ludzi, ale także na wszystkie inne żyjące istoty z martwymi przedmiotami włącznie. Jednym z przewodnich motywów tego filmu jest pokrywający ściany, przedmioty, a nawet ludzi czarny grzyb. Początkowo pleśń wydaje się być naturalną konsekwencją wilgoci i zaniedbania starego wiejskiego domu, ale szybko czarny nalot staje się metaforą starości i rozkładu nie tylko martwych rzeczy, ale również mieszkających pośród nich ludzi. Niezwykle dojrzały debiut reżyserski Australijki Natalie Eriki James trafia w czuły punkt każdego z nas: lęk przed niemocą, utratą sił witalnych, chorobą fizyczną lub umysłową dotyczy każdego z nas, niepokój ten stanowi jądro naszej ludzkiej kondycji, a obawa przed cielesnym lub mentalnym upadkiem znakomicie funkcjonuje jako uniwersalne międzyludzkie doświadczenie, na które nikt nie może pozostać obojętnym. To, co wznosi ten egzystencjalny dramat do poziomu horroru, to jego nieuchronność: sam lęk nie pomoże nam w obejściu starości i jej nieprzyjemnych efektów ubocznych. Starość jest w tym sensie największym horrorem, bo sama pamięć o niej, a także zaradność i dbałość o siebie nie pomogą nam w jej obejściu, a sam proces starzenia jest na tyle upokarzający i odzierający z jakiejkolwiek godności, że jednorazowy akt śmierci wydaje się być dla porównania łaskawym aktem miłosierdzia natury.

          Nie wypada mówić o emocjach i miłosierdziu w kontekście stoicko obojętnej natury, ale warto zwrócić uwagę i pochwalić aktorskie trio w Relikcie, czyli rewelacyjne kreacje Robyn Nevin, Emily Mortimer oraz Belli Heathcote. Dzięki tym trzem kobietom film obfituje w emocjonalne i emocjonujące sceny, które pozostawiają niezatarte piętno na delikatnej tkance filmowej debiutu Natalie Eriki James. Prędzej czy później każdy z nas odnajdzie się po kolei w roli przedstawicielki jednego z tych trzech pokoleń w rodzinie i będzie musiał stać się albo świadkiem degrengolady starszych, albo samym przedmiotem takiego psycho-fizycznego upadku. Odzierająca ludzi z ich zalet i osobistych cech starość zamienia człowieka-podmiot w człowieka-przedmiot, paraliżuje nasze dobrze funkcjonujące ciała i umysły, pozostawiając spustoszenie i często zanik indywidualnej osobowości. Stajemy się obcy innym i w końcu także samym sobie. Wyjątkowo poruszająca jest w filmie scena, w której grająca Ednę Robyn Nevin zakopuje w lesie stary album ze zdjęciami, zjadając wcześniej kilka fotografii. Kiedy grająca jej córkę Emily Mortimer próbuje ją powstrzymać, Edna z przerażeniem w oczach pyta Kay i samą siebie: gdzie są wszyscy?, co się z nimi stało? Ta scena to nie tylko przejmujący objaw starczej demencji, ale przede wszystkim wyraz egzystencjalnego horroru, kiedy zdajemy sobie sprawę, że życie na samym końcu pozbawiło nas dosłownie wszystkiego, stając się tylko długą listą rzeczy, które bezpowrotnie straciliśmy.


24 listopada 2020

On the Rocks (Na lodzie). Zblazowani w Nowym Jorku.

          Można spojrzeć na najnowszy film Sofii Coppoli Na lodzie (On the Rocks) jak na mocno specyficzny sequel jej wcześniejszego Między słowami (Lost in Translation). Oba filmy łączy osoba reżyserki i odtwórcy głównej męskiej roli, czyli aktora Billa Murraya. Coppola i Murray ponownie połączyli siły w komediodramacie, który opowiada o elicie Nowego Jorku, która robi rzeczy, które typowym nowojorskim zblazowanym utracjuszom przystoją: piją najdroższe drinki w ekskluzywnych barach i restauracjach, a także szpiegują małżonków w oldskulowych sportowych samochodach… I choć fabuła filmu może brzmieć trywialnie, to w samym sercu filmu opowiadana jest ciepło historia relacji ojca-flirciarza (znakomity jak zawsze w tej roli Bill Murray) i niepewnej siebie córki (Rashida Jones), która podejrzewa męża o zdradę i korzysta z detektywistycznej pomocy ojca, by dowiedzieć się czy ma jeszcze w ogóle jakieś małżeństwo. Relacja Felixa (Murray) i Laury (Jones) przypomina w wielu aspektach przyjaźń między postaciami granymi przez Murraya i Scarlett Johansson z kultowego Między słowami. Zamiast Tokio mamy Nowy Jork, figurę ojca-komika zastępuje prawdziwy ojciec-wieczny kobieciarz, a znudzoną i osamotnioną do nieprzytomności młodą żonę zastępuje żona dojrzała, która pod ciągłą nieobecność męża czuje się w swoim prywatnym życiu dokładnie tak samo zagubiona.

          Film Na lodzie (On the Rocks) Sofia Coppola napisała i wyreżyserowała specjalnie dla serwisu streamingowego Apple TV+. Obraz pokazano premierowo na Festiwalu Filmowym w Nowym Jorku we wrześniu 2020 roku, po czym w październiku film udostępniono publiczności ekskluzywnie na platformie Apple TV+. Komediodramat Na lodzie jest już trzecim wspólnym przedsięwzięciem Coppoli i aktora Billa Murraya, po wzmiankowanym już Między słowami z 2003 oraz telewizyjnym A Very Murray Christmas z 2015 roku. I tym razem kolejne dziecko tego twórczego tandemu można uznać za jak najbardziej udane.

          Laura (Rashida Jones) jest mieszkającą w Nowym Jorku pisarką i matką dwóch córek, która ma poważne podejrzenia, że jej mąż (grany przez Marlona Wayansa Dean) ma kochankę na boku. I wtedy w życie targanej wątpliwościami Laury wkracza jej ojciec-bawidamek, który oferuje swoją bezgraniczną pomoc w wytropieniu ewentualnej mężowskiej niewierności. Grany przez Billa Murraya Felix ma bogate doświadczenie w zdradzaniu swojej eks-żony i matki Laury, więc jego wiedza i ogląd rzeczy mogą pomóc w naświetleniu całej sprawy. Laura niechętnie przyłącza się do detektywistycznej akcji ojca, choć w głębi duszy czuje, że tego srodze pożałuje…

          Bill Murray po raz kolejny odwala kawał dobrej roboty grając figurę ojca-lekkoducha, bawidamka i niepoprawnego flirciarza z komicznym zacięciem. Jego wiedza na temat spraw świata i ciągłe oglądanie się za kobietami, głównie dużo odeń młodszymi, peszy jego dorosłą już córkę Laurę, która była świadkiem rozpadu jego małżeństwa z własną matką i skali zniszczenia, jakie ten rozwód pozostawił. Niemniej jednak Laura wciąż utrzymuje z ojcem stosunki, próbując zrozumieć jego charakter i męską mentalność, która często prowadzi do zdrady i końca dobrze kiedyś funkcjonującego małżeństwa. Laura podejrzewa, że biznesowe podróże męża to tylko przykrywka dla pozamałżeńskich stosunków z koleżankami z pracy i poważnie boi się podzielić los własnej matki. Śledztwo, które podejmuje Felix, ojciec Laury, jest podyktowane troską o córkę i jej psychiczny dobrostan, efekt jest jednak przeciwny – im bardziej Felix i Laura wkręcają się w szpiegowanie Deana, męża Laury, tym bardziej rośnie w Laurze brak poczucia bezpieczeństwa, niepewność i gryzą ją wyrzuty sumienia. Czy warto dociekać potencjalnej niewierności męża, kiedy stawką jest możliwy rozpad małżeństwa, w szczególności gdy ma się już razem dwójkę dzieci? Laura wie na pewno jedno: niepewność i podejrzenia nie pozwalają jej normalnie funkcjonować: nie potrafi się skoncentrować, nie może pracować, nie może pisać, musi poznać prawdę.

          Ciekawszy niż problem ewentualnej małżeńskiej zdrady jest w filmie Na lodzie sposób, w jaki Sofia Coppola pokazuje Nowy Jork i rozgrywającą się w jego przestrzeni czułą opowieść o ojcu i córce. Coppola zna Nowy Jork na wylot, zna jego elity i kulturalne epicentrum. Jako córka Francisa Forda Coppoli ma też wiele do powiedzenia o tym, jak to jest być dzieckiem znanego i popularnego wśród kobiet reżysera-ikony amerykańskiego kina. Na lodzie jest poniekąd filmową spowiedzią Sofii Coppoli i hołdem złożonym Nowemu Jorkowi. Proporcje komedii i dramatu zostały w filmie idealnie wyważone, On the Rocks jest obrazem lekkim, tak jak lekkie musi być życie bogatych i uprzywilejowanych na nowojorskim Manhattanie. Ale lekki nie znaczy wcale trywialny. Na lodzie nie jest ani filmem trywialnym, ani zaprawionym życiową goryczą. To pogodna i zabawna opowieść na czas jesienno-zimowej ciemności, historia przymierza ojca i córki w obliczu potencjalnego rodzinnego kryzysu. Zdecydowanie poprawia humor.


8 listopada 2020

The Nest (Gniazdo). Idealne życie to idealna pułapka.

          Rodzina w fazie powolnej dezintegracji. To jednozdaniowe podsumowanie fenomenalnego dramatu psychologicznego Gniazdo (The Nest) w reżyserii Seana Durkina. Fabułę tego kameralnego obrazu łatwo jest streścić, trudniej natomiast opisać rozległe spektrum emocjonalnej gry, jaką podejmują ze sobą jego bohaterowie, a my razem z nimi. Rory O’Hara (świetny Jude Law) chce mieć idealne życie i idealną rodzinę, bo sam nigdy tego ideału nie zaznał w dzieciństwie. Jest brokerem inwestycyjnym, mieszka w Ameryce wraz ze swoją piękną amerykańską żoną, Allison (wybitna wprost Carrie Coon), i dwójką dzieci. Kiedy Rory dochodzi do wniosku, że jego możliwości rozwoju w Nowym Jorku powoli się wyczerpują, postanawia przeprowadzić się z całą rodziną z powrotem do swojej ojczystej Anglii, gdzie w Londynie widzi szansę na dorobienie się szybkiej fortuny. Cała czwórka ląduje zatem w o wiele za dużej i przygnębiającej rezydencji na wsi nieopodal brytyjskiej stolicy, Rory rozpoczyna swoją pogoń za biznesowym sukcesem, a jego najbliżsi coraz bardziej wypadają ze swoich stałych orbit, przytłoczeni nowym krajem, odseparowani od znajomych oraz przyjaciół, a przede wszystkim złapani w pułapkę obcego domu i nieswoich ambicji.

          Amerykanin Sean Durkin napisał, wyreżyserował i wyprodukował Gniazdo jako swój drugi całkowicie autorski film, prawie 10 lat po sukcesie swojego debiutu, czyli niezależnego obrazu Martha Marcy May Marlene z 2011 roku z Elizabeth Olsen w głównej roli. Będący amerykańsko-brytyjsko-kanadyjską koprodukcją, The Nest miał swoją międzynarodową premierę w styczniu 2020 roku na Sundance Film Festival, po czym sukcesywnie rozpoczęto jego wprowadzanie do kin we wrześniu tego roku. 9 października 2020 obraz zawitał również na ekrany polskich kin studyjnych, jakkolwiek tylko na jeden krótki miesiąc (przynajmniej na razie). Jeśli film powróci do kin lub pojawi się w sieci w serwisach streamingowych, warto obejrzeć go w trybie natychmiastowym, bo jest to naprawdę pierwszorzędny przykład wybitnego kina autorskiego.

          Mamy lata 80-te XX wieku. Allison O’Hara (powalająca kreacja Carrie Coon) żyje z mężem i dwójką dzieci na prowincji w stanie Nowy Jork, gdzie poświęca się swojej największej pasji, czyli koniom. Allison zajmuje się ich tresurą i prowadzi też szkołę jeździecką. Kiedy mąż oznajmia jej pewnego ranka, że muszą przeprowadzić się z Ameryki do Londynu, bo tam Rory O’Hara (Jude Law) widzi przyszłość swojej biznesowej kariery, Allison reaguje bardzo sceptycznie, ale ostatecznie zgadza się na tę relokację. Przyjazd do Anglii to dopiero początek rodzinnych problemów, które potęguje i rozjątrza ponura rezydencja, na której wynajęcie Rory wydał resztki swoich topniejących zasobów finansowych. Fortuna kołem się toczy, ale w tym przypadku to nie pieniądze (i ich brak) przesądzą o rodzinnej dezintegracji.

          Gniazdo składa się ze znakomicie napisanych postaci pierwszego planu i rewelacyjnie skonstruowanych scen, które więcej pokazują oraz sugerują samym obrazem niż wyjaśniają za pośrednictwem dialogów. Ogromna rezydencja na przedmieściach Londynu, w której zamieszkuje cała familia, staje się oczywistą metaforą stanu, w jakim znalazły się relacje rodzinne O’Hara po ich przeprowadzce. Owo tytułowe ‘gniazdo’ nie jest wcale symbolem ciepła domowego ogniska. To raczej wielkie, ponure i zimne domiszcze, które przy nawet najlepszych chęciach nie może zostać w pełni wykorzystane przez małą 4-osobową rodzinę. Na przeprowadzce cierpią w pierwszej kolejności dzieci, wyrwane nagle ze swojego amerykańskiego domu i przeniesione do obcej rezydencji w obcym kraju. Nastoletnia Samantha (Oona Roche), córka Allison z poprzedniego małżeństwa, buntuje się na swój nastoletni sposób, pyskując matce i sprowadzając do domu szemrane towarzystwo, ale także organizując mocno zaprawioną alkoholem oraz narkotykami imprezę, oczywiście bez wiedzy i zgody rodziców. Jej młodszy brat, Ben (Charlie Shotwell), reaguje jeszcze bardziej nerwowo, jego nieprzystosowanie do nowego środowiska objawia się głównie problemami w nowej szkole, coraz większym zamknięciem w sobie i potęgującym się lękiem przed ponurą rezydencją, w której przyszło im zamieszkać jakby za karę. Rodzice tych dwojga są jednak coraz bardziej nieobecni w życiu własnych dzieci, pogrążeni we własnych problemach i ścigani przez własne demony.

          Mamona jest ewidentnie największym demonem Rory’ego O’Hary, który miał kiedyś milion dolarów na koncie, ale zdążył go już w całości przepuścić i teraz próbuje w rodzinnej Anglii odkuć się na nowo, korzystając z wszechobecnej deregulacji i prywatyzacji sektora publicznego w epoce rządów premier Margaret Thatcher. Na razie tylko udaje bogacza, którym był kiedyś, i wychodzi mu to coraz gorzej, tym bardziej że żona ma już dość jego pozerstwa i pogoni za łatwym sukcesem. To nie Rory O’Hara, ale właśnie jego żona wyrasta na główną bohaterkę Gniazda. Oczami Allison obserwujemy powolną dezintegrację całej rodziny. Kamera wydaje się być zahipnotyzowana tą blond-pięknością i śledzi ją wszędzie, robiąc częste zbliżenia właśnie na jej twarz, nawet w trakcie tłumnych przyjęć i bankietów. To po jej wyrazie i ogólnej mimice zdajemy się czytać w myślach Allison, która doskonale widzi jak niewiele kryje się za pustymi słowami i gestami jej oderwanego od rzeczywistości męża. Grająca Allison Carrie Coon jest prawdziwym objawieniem Gniazda, ciężko oderwać od niej oczy w tym filmie. Znana wcześniej głównie z wybitnych serialowych kreacji w Pozostawionych (The Leftovers stacji HBO) oraz trzecim sezonie głośnego Fargo, jest Carrie Coon aktorką wszechstronną, a swoją niebywałą skalę talentu pokazała po raz pierwszy w tak dobitny sposób na dużym ekranie. W Gnieździe generalnie trzeźwo myśląca Allison dała się złapać w pułapkę idealnego życia, wymyśloną i zastawioną przez jej własnego męża, który uważa, że na idealne życie sobie zasłużył, bo nie zostało mu nigdy dane idealne dzieciństwo. Jest między tą parą kilka znakomitych scen, z których wiadrami wprost leją się emocje, frustracje i wzajemne oskarżenia. Ujadający Rory i nerwowo paląca papierosa za papierosem Allison rzucają się sobie do gardeł, miotając się bezsilnie w tej złotej klatce, która staje się już tylko pustym symbolem rodzinnego życia, które już dawno z niej wyparowało.


25 października 2020

Kajillionaire (Tani cwani). Przekręty i współuzależnienia.

          ‘Zaskakujący’, ‘ekscentryczny’ i ‘dziwaczny’ to najczęściej używane epitety w odniesieniu do filmów niezależnej amerykańskiej reżyserki Mirandy July. Nie inaczej sprawa wygląda z jej najnowszym dziełem - obrazem Kajillionaire - który rzeczywiście od pierwszej sceny zadziwia i zaskakuje. Zbiorowym bohaterem filmu jest dysfunkcyjna rodzina, która utrzymuje się z drobnej przestępczości w Los Angeles. Starsze małżeństwo Theresy i Roberta (w tych rolach Debra Winger oraz Richard Jenkins) dumne jest ze swojego kryminalnego stylu życia, gardząc jednocześnie kultem pieniądza i społecznego statusu u innych. W swój przestępczy proceder para wdrożyła od wczesnego dzieciństwa swoją jedyną córkę Old Dolio (świetna kreacja Evan Rachel Wood). Zamiast rodzicielskiego ciepła i opieki dwudziestoparoletnia dziewczyna otrzymuje zawsze trzecią część zdobytych na oszustwie pieniędzy. Oparte na sieci wzajemnego współuzależnienia bardzo chłodne relacje rodzinne tej trójki poddane zostają poważnej próbie z chwilą poznania młodej i rezolutnej Melanie (znakomita Gina Rodriguez), która z nudów i chęci życiowej przygody przyłącza się do szachrajskiego tercetu.

          Pokazany premierowo na Sundance w styczniu 2020 roku kryminalny komediodramat Kajillionaire jest już trzecim autorskim filmem w dorobku Mirandy July, artystki znanej jak dotąd najbardziej ze swojego debiutu z 2005 roku, czyli obrazu: Ty i ja, i wszyscy, których znamy (Me and You and Everyone We Know). July sama zawsze pisze scenariusze do swoich niekonwencjonalnych filmów, z których bije wprost blask i piętno jej wyjątkowego charakteru. Mirandę interesuje przede wszystkim sfera międzyludzkich relacji, pragnienia posiadania autentycznej więzi i emocjonalnego spełnienia w kontakcie z drugim człowiekiem. Na te tematy jest też między innymi jej najnowszy film, który również wchodzi głębiej w mechanizmy rodzinnej dysfunkcji, penetrując fascynujący psychologicznie temat współuzależnienia na gruncie kryminalnej działalności trzyosobowej rodziny.

          Stała oraz przewidywalna dynamika relacji między chłodnymi i wycofanymi rodzicami a ich spiętą i autystyczną córką zostaje całkowicie zaburzona w momencie poznania ciepłej oraz energicznej Melanie. Grana przez Evan Rachel Wood Old Dolio czuje się zazdrosna o zainteresowanie i uczucie, jakie jej rodzice okazują nowej członkini ich kryminalnej paczki. Dziewczyna powoli zdaje sobie sprawę, jak bardzo niedoceniana i traktowana z góry jest przez własnych rodzicieli, którzy (niczym za karę) dali jej imię po lokalnym bezdomnym w nadziei na odziedziczenie wygranej przez niego na loterii dużej sumy pieniędzy… Old Dolio od początku wzrastała z deficytem czułości i opieki ze strony wiecznie uwikłanych w przekręty rodziców. W wieku 23 lat zdaje sobie wreszcie sprawę z tego potężnego braku w swoim życiu i ma zamiar coś radykalnie zmienić.

          Jak każdy obraz Mirandy July, również Kajillionaire może w pierwszym kontakcie wydawać się udziwniony i nieprzystępny. Nie dajmy się jednak zniechęcić nietypowości świata i postaci, jakie w swoich filmach kreuje ta reżyserka. Te wszystkie odstępstwa od normy mają za zadanie otworzyć nam oczy na nonsens, który powstaje z próby określenia, czym właściwie jest ta norma i czy w ogóle istnieje. W filmowym świecie Mirandy July rzeczywistość jaką znamy jest tylko punktem wyjścia do poszukiwań czegoś więcej pod powierzchnią. W ten sposób to nie postaci z Kajillionaire są dziwne i nietypowe, ale to przewidywalność i rutyna naszego świata wyrzuciła tych bohaterów na margines, czyniąc z nich outsiderów-dziwolągów. Starzy oszuści w interpretacji Debry Winger i Richarda Jenkinsa nigdy nie chcieli żyć jak większość ludzi. Ich egzystencja jest z dnia na dzień, od jednego przekrętu do następnego, bez żadnego dalekosiężnego planu na całe życie. Dlatego też mieszkają za pół darmo w opuszczonej przestrzeni biurowej, w bezpośrednim sąsiedztwie fabryki mydła. Esencją ich życia jest wymyślanie coraz to nowych przekrętów, które pozwolą im dryfować dalej po tym niepewnym morzu możliwości. Z racji wieku ciężar przestępczych akcji spada na ich jedyną córkę, traktowaną bardziej jak kryminalna wspólniczka niż członek rodziny, a już w ogóle nie traktowaną jak dziecko. Old Dolio jest właściwą główną bohaterką filmu i to jej wewnętrzna transformacja znajduje się w centrum zainteresowania twórczyni obrazu.

          Dopóki nie zaznamy czułości i namiętności, nie wiemy tak naprawdę co to jest ani czym się to je. Nie inaczej jest z miłością, szczególnie tą, którą mogą nam dać rodzice. W punkt zagrana przez Evan Rachel Wood Old Dolio jest autystyczna, małomówna i emocjonalnie wycofana. Biorąc pod uwagę oziębłość jej rodziców, którzy przez większość czasu wyglądają, jakby się do niej w ogóle nie przyznawali, autyzm i aspołeczne zachowania Old Dolio nie powinny wcale dziwić. Pogrążona w relacji współuzależnienia dziewczyna jest tak samo skazana na życie kanciary, jak jej rodzice, będący dla niej jedynym dostępnym wzorem zachowania. Wszystko to zmienia się radykalnie, gdy do przestępczej paczki dołącza otwarta i emanująca wprost wewnętrznym ciepłem Melanie. Jej latynoska krew oraz dezynwoltura szokuje i jednocześnie porusza jakąś głęboko ukrytą w Old Dolio strunę. Ubrana niedbale i po chłopięcemu dziewczyna zaczyna dostrzegać walory i seksapil wybujałej kobiecości. W towarzystwie Melanie Old Dolio najpierw zaczyna się bawić w rodzinę, po czym powoli zaczyna pojmować sam jej koncept, czyli te wszystkie drobne zależności i uzależnienia, które tworzą skomplikowaną sieć familijnych więzi. Rodzina to w sumie bardzo prosty konstrukt, często to tylko wspólne robienie tych samych rzeczy lub robienie ich specjalnie dla kogoś z nami spokrewnionego. Czasami jednak te najprostsze rzeczy i gesty okazują się najtrudniejsze do wykonania lub przekazania, a wtedy więź nie powstaje lub zamienia się w deficyt. Każda dysfunkcja jest rodzajem deficytu, a każde współuzależnienie jest rodzajem braku - braku miłości, ciepła i opieki.


11 października 2020

Swallow (Niedosyt). Kiedy szczęście to za mało.

          Hunter (świetna Haley Bennett) pozornie ma wszystko: piękny, nowoczesny dom z widokiem na las i wijącą się rzekę Hudson, przystojnego i bogatego męża, który ją kocha i traktuje jak księżniczkę w pałacu, wreszcie Hunter ma dziecko w drodze, a dzień upływa jej na przygotowywaniu pokoju dziecięcego oraz dobieraniu odpowiednich zasłon. To, czego Hunter zdecydowanie nie posiada, to kontrola nad własnym życiem. Jej szczęście jest na pokaz, to tylko nienagannie utrzymana gładka powierzchnia, pod którą kryje się niebezpieczna choroba psychiczna, rezultat wieloletniej traumy i autorepresji. Hunter nie do końca świadomie walczy o odzyskanie kontroli nad własnym życiem i ciałem, a robi to połykając niejadalne przedmioty, które później stawia na swojej toaletce w sypialni niczym prywatne trofea, zdobyte w walce o samą siebie i wewnętrzne poczucie spełnienia. „Jesteś szczęśliwa czy tylko udajesz szczęśliwą?” – pyta Hunter pewnego dnia znienacka jej teściowa, wyczuwając dysonans pomiędzy idealną powierzchnią a tajemniczym wnętrzem swojej synowej. Po czym, po nie do końca przekonującej odpowiedzi, radzi jej, by ta udawała szczęśliwą, aż szczęście stanie się prawdą. Fake it till you make it - to pierwsza zasada stłamszonej kobiecości.

          Swallow (Niedosyt) to bardzo mocny autorski debiut reżysera Carlo Mirabelli-Davisa, który samodzielnie napisał scenariusz do filmu i go wyreżyserował. Obraz pokazano po raz pierwszy na Tribeca Film Festival w Nowym Jorku w kwietniu 2019 roku. Na tej filmowej imprezie z miejsca doceniono znakomitą pierwszoplanową kreację Haley Bennett, której za tę rolę przyznano specjalne aktorskie wyróżnienie. Zniuansowana i nieoczywista interpretacja Bennett to wartość dodana Niedosytu, wznosząca ten film na znacznie wyższy poziom. Kolejnym wymownym atutem obrazu są fenomenalne zdjęcia autorstwa Katelin Arizmendi, które trudny temat ubierają w sugestywne kolory, czyniąc go wizualnie przystępnym i niezwykle przyjemnym dla oka.

          Hunter żyje niczym księżniczka w pałacu. Jej pochodzący z bogatej rodziny przystojny mąż, Richie (Austin Stowell), dba o to, by jej niczego nie brakowało. Para ma piękny, przestronny dom w zapierającej dech w piersiach okolicy z panoramą na rzekę Hudson. Gdy Hunter zachodzi w ciążę, mąż i teście (w tych rolach Elizabeth Marvel oraz David Rasche) traktują ją jak nosicielkę przyszłego dziedzica rodowej fortuny. To właśnie w tym momencie Hunter zaczyna czuć się jak piękny ptak zamknięty w pięknej klatce. Na zewnątrz posłuszna i uśmiechnięta, Hunter zaczyna ulegać niebezpiecznej fascynacji, którą traktuje jako sposób na przywrócenie kontroli przynajmniej nad częścią swojego życia. Połykanie twardych, niejadalnych przedmiotów to jej odpowiedź na zewnętrzną presję i mentalną autorepresję.

         Niedosyt jest intrygującym skrzyżowaniem dramatu psychologicznego, thrillera i horroru cielesnego. Grająca główną rolę Haley Bennett wykonuje znakomitą pracę, próbując wykreować na ekranie skomplikowaną psychikę Hunter Conrad, kobiety, której życie wygląda, jakby było współczesną wersją opowieści o Kopciuszku. Hunter nie może narzekać, stara się być posłuszna we wszystkim mężowi i teściom, którym w końcu tyle zawdzięcza, jest pogodna i uśmiechnięta, gotowa na każde skinienie swojej nowej rodziny. Jej niełatwe dzieciństwo, trudne relacje z matką i przede wszystkim kluczowa w tej historii rola jej biologicznego ojca stanowią emocjonalny bagaż Hunter, którego nic nie jest w stanie zniwelować, ani pieniądze, ani perfekcyjne (wydawałoby się) życie w otoczeniu bliskiej ideału rodziny. Ciąża Hunter tylko potęguje wrażenie zamknięcia i utraty jakiegokolwiek wpływu na własne życie i tym bardziej własne ciało, które staje się w mniemaniu najbliższej rodziny inkubatorem dla jej nowego członka. Zainspirowana przeczytaną w życiowym poradniku zachętą do robienia czegoś nowego i spontanicznego każdego dnia, Hunter połyka pewnego dnia szklaną kulkę. Kobieta traktuje to jak osobiste wyzwanie, coś, co należy tylko do niej i o czym wie tylko ona. Szklana kulka to dopiero początek, wkrótce w jej przewodzie pokarmowym pojawiają się kolejne przedmioty, coraz większe i ostrzejsze. Czegoś takiego nie da się długo utrzymać w tajemnicy, szybko zatem dziwna przypadłość Hunter staje się głównym zmartwieniem jej rodziny.

          Najbliższe otoczenie Hunter traktuje jej problem jako dziwną aberrację, nietypową chorobę psychiczną, a dziewczynę sprowadza do poziomu dziecka, które nieustannie trzeba trzymać pod ścisłą kontrolą i leczyć. Rodzina kobiety nie zdaje sobie sprawy, że jej skłonność to właśnie rezultat całkowitego braku kontroli nad ciałem i kierunkiem, w którym zmierza jej życie. Odpowiedzią na jej nietypowy bunt jest jeszcze większa kontrola i zamknięcie w czterech ścianach… Sama Hunter nie do końca zdaje sobie sprawę, skąd wzięła się w niej potrzeba połykania ziemi i innych nieożywionych obiektów. Dopiero rozmowy z psycholożką o jej dzieciństwie naprowadzają naszą bohaterkę na właściwy trop. I wtedy dopiero Hunter zaczyna dostrzegać drogę wyjścia z tej spirali upadku i ze stanu bycia zakładniczką własnego ciała, własnego dziecka, męża, jego rodziców i ich bogactwa. Niedosyt to fascynujący przykład współczesnego niezależnego kina, które mierzy się z tematem mentalnego zniewolenia kobiet, które choć pozornie są wolne i mogą robić, co chcą, to w wielu przypadkach nie do końca świadomie wikłają się w romantyczne relacje, które im tę wolność odbierają. Często też to zniewolenie jest efektem nieprzepracowanych traum z dzieciństwa, toksycznych relacji z jednym lub obojgiem rodziców. Przypadek Hunter pokazuje, że jeśli wyszło się z nieszczęśliwego domu rodzinnego, może lepiej nie spieszyć się z wchodzeniem do nowej rodziny, a tym bardziej z zakładaniem własnej.


26 września 2020

I'm Thinking of Ending Things (Może pora z tym skończyć). Zima życia.

          “Inne zwierzęta żyją teraźniejszością. Ludzie nie potrafią, więc wymyślili nadzieję” – mówi główna bohaterka najnowszego filmu Charliego Kaufmana Może pora z tym skończyć. Wraz z chłopakiem jedzie na farmę jego rodziców, aby ich poznać w pewne zimowe popołudnie. I chociaż spotkanie z rodziną pary powszechnie traktowane jest jako wstęp do budowania poważnego związku, dziewczyna w monologu wewnętrznym zastanawia się, czy może jednak nie powinna z tym skończyć. Co przez to rozumie? Jeśli ktoś widział wcześniej choć jeden film napisany przez Charliego Kaufmana, ten wiedzieć już powinien, że nic w jego filmach nie jest takie, jak się może na początku wydawać. W Może pora z tym skończyć nie jesteśmy pewni imienia jego głównej bohaterki, nie jesteśmy też przekonani, co zamierza zrobić i co rozumie przez wyrażoną w monologu wewnętrznym myśl o zakończeniu pewnych rzeczy. Wreszcie, nie możemy też być pewni, że wieziona samochodem przez swojego chłopaka dziewczyna jest w istocie główną bohaterką filmu. Im głębiej w las (a raczej w zimową śnieżycę), tym coraz mniej rozumiemy, na farmie u rodziców robi się jeszcze bardziej surrealistycznie, a zwyczajna logika rzeczywistości ustępuje miejsca logice snu. Dość szybko jasnym się staje, że bohaterowie Może pora z tym skończyć nie żyją swoją teraźniejszością, ale są produktem czyichś fantazji, wspomnień, marzeń i tej najzwyklejszej ludzkiej potrzeby posiadania nadziei na lepsze jutro.

           I'm Thinking of Ending Things (Może pora z tym skończyć) jest trzecim reżyserskim dokonaniem Charliego Kaufmana, autora scenariusza do tak znakomitych filmów jak Być jak John Malkovich, Adaptacja, Zakochany bez pamięci, Synekdocha, Nowy Jork czy Anomalisa. Scenariusz do swojego ostatniego dzieła Kaufman napisał na podstawie wydanej w 2016 roku powieści Iaina Reida pod tym samym co film tytułem. Może pora z tym skończyć został zrobiony dla Netflixa i to właśnie na tejże platformie streamingowej film miał swoją międzynarodową premierę na początku września 2020 roku. Obraz przypomina w swojej estetyce surrealistyczne filmy autorstwa Davida Lyncha i może wydawać się dość nieprzystępny i trudny do zrozumienia przy pierwszym seansie. Zapewniam jednak, że jeśli skupimy się już przy pierwszej próbie jego obejrzenia, pojęcie sedna sprawy wcale nie okaże się takie nieosiągalne. A jeśli na dodatek złapiemy rytm i wyczujemy przesłanie tego obrazu, to możemy zakończyć seans z najprawdziwszymi łzami w oczach, co akurat było moim udziałem.

         Lucy (świetna kreacja Jessie Buckley) podróżuje w samym środku zimowej zawieruchy na farmę rodziców swojego chłopaka, Jake’a (w tej roli Jesse Plemons). Jake siedzi za kółkiem samochodu, zagajając raz po raz rozmowę, Lucy natomiast odpływa myślami do wewnątrz, zastanawiając się, czy aby nie powinna z tym wszystkim skończyć. Nic jednak, co dotyczy tej dziewczyny, nie jest dla nas jasne. W filmie nazywana jest Lucy, Louise, a nawet Yvonne. Zmienia się nie tylko jej imię, ale także zawód oraz historia pierwszego spotkania z obecnym chłopakiem. Sprawy nie klaruje wcale dotarcie na farmę rodziców Jake’a, granych fenomenalnie przez Toni Collette oraz Davida Thewlisa, którzy kilkakrotnie zmieniają w trakcie spotkania wiek, wygląd i stan zdrowia. Aby zanurzyć się w złożonej strukturze i symbolice filmu, musimy pozwolić logice snu przejąć pełną kontrolę i poprowadzić nas już do końca trwania seansu.

          I'm Thinking of Ending Things ma jeden ważny polski akcent: zdjęcia do filmu zrobił Łukasz Żal, operator odpowiedzialny za zdjęcia do takich polskich filmów jak Ida czy Zimna wojna, oba w reżyserii Pawła Pawlikowskiego. I choć Może pora z tym skończyć nie jest filmem czarno-białym, jak dwa poprzednie dzieła Łukasza Żala, to w pewnym sensie obraz ten również ma w sobie pewną kolorystyczną jednostajność, łączącą go z poprzednimi operatorskimi osiągnięciami Żala. Tej kolorowej jednostajności nadaje filmowi wszechobecny śnieg. Padający na wszystko i wszystkich śnieg jest jednym z głównych symboli niosących Może pora z tym skończyć. Charlie Kaufman ma pewien prywatny zestaw tematów i obsesji, do których powraca we właściwie każdym swoim filmie. Niemożność komunikacji czy nawiązania prawdziwej międzyludzkiej więzi to jeden z głównych motywów jego twórczości. Prawie połowa czasu trwania Może pora z tym skończyć to rozmowy między Jake’iem i jego dziewczyną w samochodzie w drodze na farmę i z powrotem. I choć para wydaje się mieć wiele wspólnych tematów i wyczuwa się między nimi jakąś formę porozumienia, to monolog wewnętrzny dziewczyny poddaje wszystko w wątpliwość, kwestionując sens tej relacji i zapowiadając jej nieuchronny koniec. Tożsamość to kolejny popularny u Kaufmana wątek. Nieustannie przed naszymi oczami zmienia się tożsamość (wydawałoby się) głównej bohaterki filmu i naszej przewodniczki po zastanym świecie. Rewelacyjnie zagrana przez Jessie Buckley postać raz jest biolożką, innym razem poetką, a u rodziców Jake’a staje się fizykiem kwantowym, malarką i kelnerką, wszystko w zależności od tematu rozmowy. Jej realność wyparowuje z każdą kolejną minutą filmu, dziewczyna czuje się coraz bardziej osaczona w świecie, który nie jest jej własnym. Tak jak jej imię pozostaje niedookreślone, tak samo niedookreślona i zmienna jest jej tożsamość. Wskazówkę do odczytania jej postaci poddaje nam ona sama, mówiąc w pewnym momencie do siedzącego obok w samochodzie Jake’a: „To tragiczne, jak niewielu ludzi posiada swoje dusze przed śmiercią. Nie ma nic rzadszego u żadnego człowieka, mówi Emerson, niż jego własny czyn. I to prawda. Większość ludzi to inni ludzie. Ich myśli są cudzymi opiniami, ich życie mimiką, ich pasje cytatem. To cytat z Oscara Wilde'a.”…

          Tak jak wszechobecny jest w I'm Thinking of Ending Things śnieg i zimowa zawierucha, tak równie nieubłagany jest w filmie upływ czasu, starość i będące ich konsekwencją zniedołężnienie, nie tylko na ciele, ale przede wszystkim na umyśle. To kolejny zestaw ulubionych motywów Charliego Kaufmana. Nie jest to bynajmniej kino budująco-optymistyczne, ale to samo w zasadzie moglibyśmy powiedzieć o życiu, którego finał również trudno zaklasyfikować jako napawający otuchą. Zawsze jednak pozostaje nadzieja, wymyślona przez ludzi, aby jakość uciec od tyranii teraźniejszości i odpłynąć w świat nieposkromionej fantazji. Nie inaczej jest w ostatnim akcie Może pora z tym skończyć, gdzie fantazja w surrealistycznym wydaniu rozsadza wszelkie pozory realności przedstawionego świata. Piękny i zarazem dojmująco smutny to spektakl, w którym rojenia kompletnie oderwanego od rzeczywistości umysłu tworzą całkowicie alternatywny, surrealistyczny świat, rządzący się swoją własną, pokręconą logiką sennego marzenia. Ale czyż nie za to właśnie kochamy kino?


13 września 2020

First Cow (Pierwsza krowa). Chwytaj byka za rogi, a krowę za wymiona.

           Fabułę dramatu First Cow w reżyserii Kelly Reichardt można całkiem celnie zinterpretować jako genezę amerykańskiego snu. Opowieść rozgrywa się w XIX-wiecznym Oregonie, gdzie ludzie z różnych stron Ameryki przybywają, aby łatwo i szybko wzbogacić się w poszukiwaniu złota lub futer. Dwaj główni bohaterowie obrazu zawędrowali w tamte strony albo szukając lepszego życia i zarobku jak kucharz Cookie (grany przez Johna Magaro), albo uciekając przed kryminalną przeszłością jak chiński imigrant King-Lu (w tej roli Orion Lee). Zrządzeniem losu ci dwaj mężczyźni trafiają na siebie w kryzysowym momencie i pomagają sobie wzajemnie w przetrwaniu na niegościnnej dla nich ziemi. Co więcej, Cookie i King-Lu rozkręcają lokalny biznes przy wykorzystaniu mleka tytułowej dojnej krowy, należącej do miejscowego gospodarza ziemskiego. Właściciela krowy nikt oczywiście o pozwolenie na jej dojenie nie zapytał, ale jak głosi odwieczna zasada przyszłych bogaczy i potentatów, pierwszy milion trzeba po prostu ukraść…

          First Cow to najnowszy dramat wybitnej niezależnej amerykańskiej reżyserki Kelly Reichardt, która wcześniej zrobiła m.in. świetny Kobiecy świat (Certain Women) w 2016 roku. Scenariusz do filmu jego autorka napisała wspólnie z Jonathanem Raymondem na podstawie jego własnej powieści pod tytułem The Half Life. Swój ostatni film Reichardt zaprezentowała premierowo na Festiwalu Filmowym w Telluride (w stanie Kolorado) pod koniec sierpnia 2019 roku. Obraz walczył również w konkursie głównym o Złotego Niedźwiedzia na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie w lutym 2020 roku. W marcu tego roku wprowadzono First Cow na amerykańskie ekrany, a od lipca film jest również dostępny w amerykańskich serwisach VOD. Podobnie jak wszystkie poprzednie dzieła Reichardt, również jej ostatni obraz wzbudził jednogłośny zachwyt filmowej krytyki, która choć przyznaje, że film ma bardzo powolne tempo i na początku testuje naszą cierpliwość, to jednak wart jest obejrzenia do samego końca, przynosząc w finale zasłużoną satysfakcję.

          Mamy rok 1820. Uczony kulinarnego fachu w Bostonie kucharz Cookie (John Magaro) przybywa do Oregonu w towarzystwie żądnych miejscowych futer traperów. Przypadkiem poznaje ukrywającego się w lesie przed krwawą zemstą chińskiego imigranta King-Lu (Orion Lee) i ratuje mu skórę. King-Lu okazuje się mieć żyłkę do interesów i namawia Cookie’go do wejścia we wspólny biznes, którego istota polega na sprzedaży słodkich ciastek miejscowej ludności. Problem w tym, że mleko do wypieku tychże słodkości para pozyskuje nielegalnie od jedynej mlecznej krowy w okolicy, której panem jest lokalny właściciel ziemski rodem z Anglii (w tej roli Toby Jones). Pokątny cukierniany biznes się kręci, a para wspólników ryzykuje życiem próbując dorobić się funduszy na zakup własnego kawałka oregońskiej ziemi.

          Kto nie ma cierpliwości do tzw. slow cinema, ten w ogóle nie powinien brać się do oglądania filmu First Cow. Obraz można w pełni docenić dopiero po obejrzeniu dwóch całych godzin niespiesznie przedstawionych kolei losu pary jego głównych protagonistów. Ale kto wytrwa i wciągnie się w historię Cookie’go i King-Lu, ten otrzyma godną nagrodę w postaci pięknie sfilmowanej opowieści o męskiej przyjaźni w wyjątkowo niesprzyjających okolicznościach czasu, miejsca i przyrody. First Cow można interpretować na dwóch zupełnie różnych płaszczyznach. Na społeczno-ekonomicznej płaszczyźnie to przypowieść o początkach american dream. Dwóch nie posiadających niczego mężczyzn próbuje dorobić się czegoś na zasiedlanym przez białych osadników Oregonie. Zaczynają od zera, a nawet mniej, bo muszą uciekać się do kradzieży swojego podstawowego surowca, czyli mleka, aby wyprodukować swój podstawowy towar (słodkie ciastka). Ich szemrana cukiernia odnosi ogromny sukces wśród lokalnej ludności, nawet sam właściciel dojonej nielegalnie pod osłoną nocy krowy płaci za posmarowane miodem ciastka, które przypominają mu o cukierniach rodzinnego Londynu. Cookie i King-Lu może nie dorabiają się na swoim biznesie kroci, ale zdecydowanie swoją przedsiębiorczością i smykałką do interesów kreują pewien wzór dla przyszłych amerykańskich pokoleń biznesmenów i milionerów. Jak znakomicie pokazuje finał filmu, robienie interesów zawsze niesie ze sobą duże ryzyko, z utratą życia włącznie. Ale jak trafnie zauważa w pewnym momencie obrotny King-Lu - mózg całej operacji - wszystkie wartościowe rzeczy w życiu są ryzykowne, a byka trzeba zawsze brać za rogi.

         Druga płaszczyzna, na której możemy odczytać First Cow jest czysto międzyludzkiej natury. To film o przyjaźni w czasach, kiedy trudno było o szczerą przyjaźń, liczyły się natomiast głównie potencjalny zysk i interesowność. King-Lu i Cookie są partnerami w biznesie, ale traktują się z szacunkiem i pełnym wzajemnym zrozumieniem. Nikt nikogo tutaj nie wykorzystuje (no może poza tytułową krową), a ich biznesowa współpraca utrzymana jest we wzorowej wprost harmonii. Czasy osadnictwa oraz kolonizowania zachodnich rubieży Ameryki to historia okrucieństwa, gwałtów i wywłaszczenia. W filmie Kelly Reichardt na pierwszy plan wychodzi jednak spokojna i niespieszna refleksja nad tym czasem i jego ludźmi. Mamy wywłaszczonych z ich własnej ziemi Indian, w dużej mierze już zasymilowanych w ramach lokalnej społeczności, mamy imigrantów ze wszystkich części świata w poszukiwaniu szczęścia na tym gęsto zalesionym krańcu świata, mamy wreszcie tytułową ‘pierwszą krowę’, która staje się punktem zwrotnym w opowieści, dającym jej paliwa (nie tylko w postaci mleka) oraz stanowiącym ważny łącznik między tymi, którzy już coś mają (grany przez Toby’ego Jonesa właściciel ziemski) a tymi, którzy dopiero chcą się dorobić ich kosztem. Dzieją się w First Cow także brutalne rzeczy, ludzie jak zawsze potrafią być sobie wilkami i tylko tytułowa krowa patrzy na to wszystko swoimi spokojnymi oczami o nieprzeniknionej czarnej głębi.


16 sierpnia 2020

Saint Frances (Święta Frances). Cichy radykalizm.

          Bridget (Kelly O’Sullivan) jest 34-letnią singielką pracującą jako kelnerka w restauracji. Nienawidzi swojej pracy, więc gdy dostaje wakacyjną fuchę jako niania 6-letniej Frances (Ramona Edith Williams), natychmiast rzuca kelnerskim fartuchem i stawia się na wezwanie dwóch matek małej Frances: Mai (Charin Alvarez) oraz Annie (Lily Mojekwu). Bridget nie za bardzo wie, w którym kierunku zmierza jej życie, nie robi tego, co chciałaby robić, nie wchodzi też w żadne głębsze relacje z poznawanymi przygodnie na przyjęciach mężczyznami. Niańczenie małej Frances okazuje się dla Bridget niezwykle wymagającym zajęciem, na które nasza bohaterka z pewnością nie była przygotowana. Ale wejście w sam środek domowego ogniska rodziny małej podopiecznej staje się dla Bridget punktem zwrotnym w jej życiu. Obserwacja niesfornej Frances i problemów jej dwóch matek pozwala Bridget wyjść niejako poza siebie i spojrzeć na problemy swoje i innych z zupełnie odmiennej perspektywy.

          Komediodramat Saint Frances jest pełnometrażowym reżyserskim debiutem Alexa Thompsona, do którego scenariusz napisała i jednocześnie główną rolę zagrała aktorka Kelly O’Sullivan. Film pokazano po raz pierwszy na festiwalu SXSW (South by Southwest) w marcu 2019 roku, ku bardzo pozytywnej reakcji jury oraz publiczności. Obraz otrzymał w Austin w Teksasie zarówno Nagrodę Publiczności, jak i Specjalną Nagrodę Jury dla Alexa Thompsona. Film docenili również polscy widzowie American Film Festival jesienią 2019 roku, przyznając mu także swoją Nagrodę Publiczności. Saint Frances wprowadzono do amerykańskich kin z końcem lutego 2020 roku. Obecnie film można obejrzeć choćby na YouTubie.

          Heroina Saint Frances znajduje się w życiowym ślepym zaułku. Praca kelnerki nie daje jej żadnej satysfakcji, nie jest też gotowa na ustatkowanie się z żadnym z przygodnie spotykanych partnerów. Gdy zachodzi w nieplanowaną ciążę z najnowszym kochankiem, Bridget od razu decyduje się na aborcję. W mniej więcej tym samym czasie nasza bohaterka zmienia pracę i staje się nianią 6-letniej Frances (Ramona Edith Williams). Poznanie tej małej dziewczynki, a w szczególności jej rodziców, Mai oraz Annie, pozwala 34-letniej Bridget zupełnie inaczej spojrzeć na najważniejsze sprawy w jej własnym życiu.

          Saint Frances jest niemalże wzorcowym modelem odważnego niezależnego kina. To film, który przełamuje kinowe stereotypy i mówi w sposób bezpośredni oraz bezpruderyjny o sprawach, o których zazwyczaj nie mówi się w filmach głównego nurtu. Wielka w tym zasługa znakomitego scenariusza autorstwa Kelly O’Sullivan, która poza napisaniem pełnokrwistych współczesnych postaci wcieliła się w pierwszoplanową postać Bridget, kobiety, której wcale nie musimy w tym obrazie polubić, a nawet której nie da się tak bezwarunkowo sprzyjać. Bridget nie ma żadnego planu na życie, wydaje się tym faktem mocno zniesmaczona, momentami jest nawet cyniczno-sarkastyczna w swoim stosunku do otoczenia i przydarzających się jej wypadków. Bridget wydaje się poniekąd nieco zgaszona i trochę nieobecna, tak jakby nie miała pełnej kontroli nad tym, co dzieje się w jej życiu. I rzeczywiście, nasza heroina nie radzi sobie z wieloma rzeczami, które jej się przydarzają, co nie jest też do końca jej winą. Osiągnięciem Saint Frances jest przedstawienie dylematów Bridget i osób z jej kręgu w sposób całkowicie bezpruderyjny. W filmie wszechobecny jest motyw krwi. O ile krew w kinie mainstreamu jest zazwyczaj mile widziana, szczególnie w horrorach, thrillerach i filmach akcji, o tyle jeśli mowa o miesięcznej krwi kobiety, to jest to nadal swego rodzaju temat tabu. Filmowcy, w przeważającej większości mężczyźni w końcu, nie radzą sobie z tym tematem na ekranie, obchodzą go z daleka albo traktują w sposób całkowicie powierzchowny. W Saint Frances Bridget krwawi często i w dużych ilościach. Krwawi w trakcie seksu z nowym chłopakiem i jako rezultat przeprowadzonej aborcji. Ciągły upływ krwi wyjaśnia ciągłe zmęczenie i często zły humor naszej bohaterki, ale też jest widomym znakiem tego, że coś w życiu Bridget jest nie tak i wymaga naprawy.

          Debiut Alexa Thompsona i Kelly O’Sullivan nie jest tylko filmem poświęconym przypadkom jego głównej bohaterki. Autorka scenariusza świetnie rozpisała postaci długoletniej lesbijskiej pary, Mai i Annie, które doczekały się swojego drugiego dziecka i potrzebują pomocy w opiece nad pierworodną Frances, bardzo energetyczną i niezależną dziewczynką, która wcale nie ułatwia Bridget zadania. Maya i Annie borykają się z całą gamą swoich problemów: Maya cierpi na nasilającą się poporodową depresję, a Annie jest ciągle nieobecna w domu ze względu na wymagającą pracę prawniczki. Grające te dwie postaci aktorki Charin Alvarez oraz Lily Mojekwu mają też w filmie swoje pięć minut, znakomicie zaaranżowane i zagrane sceny, które chwytają za serce i sięgają do istoty przedstawianego problemu. Kolejna niezapomniana scena to ta z udziałem matki Bridget, która rzuca trochę inne światło na macierzyństwo w życiu każdej kobiety i to jak dalekie od perfekcji są czasem nasze matki, co wcale nie ujmuje im niczego, wręcz przeciwnie, ta macierzyńska niedoskonałość tylko dodaje im więcej człowieczeństwa i autentyczności. Komediodramat Saint Frances porusza całe spektrum typowo kobiecych spraw i problemów, robiąc to w niezwykle szczery, nieoceniający oraz zaangażowany sposób. Menstruacja, antykoncepcja, aborcja i depresja poporodowa to nie są popularne tematy w kinie głównego nurtu. W Saint Frances te problemy w sposób naturalny i niewymuszony wysuwają się na pierwszy plan, a ich potraktowanie jest rozbrajająco szczere, bezpruderyjne, a nawet radykalne w taki cichy, nienarzucający się sposób.