26 września 2020

I'm Thinking of Ending Things (Może pora z tym skończyć). Zima życia.

          “Inne zwierzęta żyją teraźniejszością. Ludzie nie potrafią, więc wymyślili nadzieję” – mówi główna bohaterka najnowszego filmu Charliego Kaufmana Może pora z tym skończyć. Wraz z chłopakiem jedzie na farmę jego rodziców, aby ich poznać w pewne zimowe popołudnie. I chociaż spotkanie z rodziną pary powszechnie traktowane jest jako wstęp do budowania poważnego związku, dziewczyna w monologu wewnętrznym zastanawia się, czy może jednak nie powinna z tym skończyć. Co przez to rozumie? Jeśli ktoś widział wcześniej choć jeden film napisany przez Charliego Kaufmana, ten wiedzieć już powinien, że nic w jego filmach nie jest takie, jak się może na początku wydawać. W Może pora z tym skończyć nie jesteśmy pewni imienia jego głównej bohaterki, nie jesteśmy też przekonani, co zamierza zrobić i co rozumie przez wyrażoną w monologu wewnętrznym myśl o zakończeniu pewnych rzeczy. Wreszcie, nie możemy też być pewni, że wieziona samochodem przez swojego chłopaka dziewczyna jest w istocie główną bohaterką filmu. Im głębiej w las (a raczej w zimową śnieżycę), tym coraz mniej rozumiemy, na farmie u rodziców robi się jeszcze bardziej surrealistycznie, a zwyczajna logika rzeczywistości ustępuje miejsca logice snu. Dość szybko jasnym się staje, że bohaterowie Może pora z tym skończyć nie żyją swoją teraźniejszością, ale są produktem czyichś fantazji, wspomnień, marzeń i tej najzwyklejszej ludzkiej potrzeby posiadania nadziei na lepsze jutro.

           I'm Thinking of Ending Things (Może pora z tym skończyć) jest trzecim reżyserskim dokonaniem Charliego Kaufmana, autora scenariusza do tak znakomitych filmów jak Być jak John Malkovich, Adaptacja, Zakochany bez pamięci, Synekdocha, Nowy Jork czy Anomalisa. Scenariusz do swojego ostatniego dzieła Kaufman napisał na podstawie wydanej w 2016 roku powieści Iaina Reida pod tym samym co film tytułem. Może pora z tym skończyć został zrobiony dla Netflixa i to właśnie na tejże platformie streamingowej film miał swoją międzynarodową premierę na początku września 2020 roku. Obraz przypomina w swojej estetyce surrealistyczne filmy autorstwa Davida Lyncha i może wydawać się dość nieprzystępny i trudny do zrozumienia przy pierwszym seansie. Zapewniam jednak, że jeśli skupimy się już przy pierwszej próbie jego obejrzenia, pojęcie sedna sprawy wcale nie okaże się takie nieosiągalne. A jeśli na dodatek złapiemy rytm i wyczujemy przesłanie tego obrazu, to możemy zakończyć seans z najprawdziwszymi łzami w oczach, co akurat było moim udziałem.

         Lucy (świetna kreacja Jessie Buckley) podróżuje w samym środku zimowej zawieruchy na farmę rodziców swojego chłopaka, Jake’a (w tej roli Jesse Plemons). Jake siedzi za kółkiem samochodu, zagajając raz po raz rozmowę, Lucy natomiast odpływa myślami do wewnątrz, zastanawiając się, czy aby nie powinna z tym wszystkim skończyć. Nic jednak, co dotyczy tej dziewczyny, nie jest dla nas jasne. W filmie nazywana jest Lucy, Louise, a nawet Yvonne. Zmienia się nie tylko jej imię, ale także zawód oraz historia pierwszego spotkania z obecnym chłopakiem. Sprawy nie klaruje wcale dotarcie na farmę rodziców Jake’a, granych fenomenalnie przez Toni Collette oraz Davida Thewlisa, którzy kilkakrotnie zmieniają w trakcie spotkania wiek, wygląd i stan zdrowia. Aby zanurzyć się w złożonej strukturze i symbolice filmu, musimy pozwolić logice snu przejąć pełną kontrolę i poprowadzić nas już do końca trwania seansu.

          I'm Thinking of Ending Things ma jeden ważny polski akcent: zdjęcia do filmu zrobił Łukasz Żal, operator odpowiedzialny za zdjęcia do takich polskich filmów jak Ida czy Zimna wojna, oba w reżyserii Pawła Pawlikowskiego. I choć Może pora z tym skończyć nie jest filmem czarno-białym, jak dwa poprzednie dzieła Łukasza Żala, to w pewnym sensie obraz ten również ma w sobie pewną kolorystyczną jednostajność, łączącą go z poprzednimi operatorskimi osiągnięciami Żala. Tej kolorowej jednostajności nadaje filmowi wszechobecny śnieg. Padający na wszystko i wszystkich śnieg jest jednym z głównych symboli niosących Może pora z tym skończyć. Charlie Kaufman ma pewien prywatny zestaw tematów i obsesji, do których powraca we właściwie każdym swoim filmie. Niemożność komunikacji czy nawiązania prawdziwej międzyludzkiej więzi to jeden z głównych motywów jego twórczości. Prawie połowa czasu trwania Może pora z tym skończyć to rozmowy między Jake’iem i jego dziewczyną w samochodzie w drodze na farmę i z powrotem. I choć para wydaje się mieć wiele wspólnych tematów i wyczuwa się między nimi jakąś formę porozumienia, to monolog wewnętrzny dziewczyny poddaje wszystko w wątpliwość, kwestionując sens tej relacji i zapowiadając jej nieuchronny koniec. Tożsamość to kolejny popularny u Kaufmana wątek. Nieustannie przed naszymi oczami zmienia się tożsamość (wydawałoby się) głównej bohaterki filmu i naszej przewodniczki po zastanym świecie. Rewelacyjnie zagrana przez Jessie Buckley postać raz jest biolożką, innym razem poetką, a u rodziców Jake’a staje się fizykiem kwantowym, malarką i kelnerką, wszystko w zależności od tematu rozmowy. Jej realność wyparowuje z każdą kolejną minutą filmu, dziewczyna czuje się coraz bardziej osaczona w świecie, który nie jest jej własnym. Tak jak jej imię pozostaje niedookreślone, tak samo niedookreślona i zmienna jest jej tożsamość. Wskazówkę do odczytania jej postaci poddaje nam ona sama, mówiąc w pewnym momencie do siedzącego obok w samochodzie Jake’a: „To tragiczne, jak niewielu ludzi posiada swoje dusze przed śmiercią. Nie ma nic rzadszego u żadnego człowieka, mówi Emerson, niż jego własny czyn. I to prawda. Większość ludzi to inni ludzie. Ich myśli są cudzymi opiniami, ich życie mimiką, ich pasje cytatem. To cytat z Oscara Wilde'a.”…

          Tak jak wszechobecny jest w I'm Thinking of Ending Things śnieg i zimowa zawierucha, tak równie nieubłagany jest w filmie upływ czasu, starość i będące ich konsekwencją zniedołężnienie, nie tylko na ciele, ale przede wszystkim na umyśle. To kolejny zestaw ulubionych motywów Charliego Kaufmana. Nie jest to bynajmniej kino budująco-optymistyczne, ale to samo w zasadzie moglibyśmy powiedzieć o życiu, którego finał również trudno zaklasyfikować jako napawający otuchą. Zawsze jednak pozostaje nadzieja, wymyślona przez ludzi, aby jakość uciec od tyranii teraźniejszości i odpłynąć w świat nieposkromionej fantazji. Nie inaczej jest w ostatnim akcie Może pora z tym skończyć, gdzie fantazja w surrealistycznym wydaniu rozsadza wszelkie pozory realności przedstawionego świata. Piękny i zarazem dojmująco smutny to spektakl, w którym rojenia kompletnie oderwanego od rzeczywistości umysłu tworzą całkowicie alternatywny, surrealistyczny świat, rządzący się swoją własną, pokręconą logiką sennego marzenia. Ale czyż nie za to właśnie kochamy kino?


13 września 2020

First Cow (Pierwsza krowa). Chwytaj byka za rogi, a krowę za wymiona.

           Fabułę dramatu First Cow w reżyserii Kelly Reichardt można całkiem celnie zinterpretować jako genezę amerykańskiego snu. Opowieść rozgrywa się w XIX-wiecznym Oregonie, gdzie ludzie z różnych stron Ameryki przybywają, aby łatwo i szybko wzbogacić się w poszukiwaniu złota lub futer. Dwaj główni bohaterowie obrazu zawędrowali w tamte strony albo szukając lepszego życia i zarobku jak kucharz Cookie (grany przez Johna Magaro), albo uciekając przed kryminalną przeszłością jak chiński imigrant King-Lu (w tej roli Orion Lee). Zrządzeniem losu ci dwaj mężczyźni trafiają na siebie w kryzysowym momencie i pomagają sobie wzajemnie w przetrwaniu na niegościnnej dla nich ziemi. Co więcej, Cookie i King-Lu rozkręcają lokalny biznes przy wykorzystaniu mleka tytułowej dojnej krowy, należącej do miejscowego gospodarza ziemskiego. Właściciela krowy nikt oczywiście o pozwolenie na jej dojenie nie zapytał, ale jak głosi odwieczna zasada przyszłych bogaczy i potentatów, pierwszy milion trzeba po prostu ukraść…

          First Cow to najnowszy dramat wybitnej niezależnej amerykańskiej reżyserki Kelly Reichardt, która wcześniej zrobiła m.in. świetny Kobiecy świat (Certain Women) w 2016 roku. Scenariusz do filmu jego autorka napisała wspólnie z Jonathanem Raymondem na podstawie jego własnej powieści pod tytułem The Half Life. Swój ostatni film Reichardt zaprezentowała premierowo na Festiwalu Filmowym w Telluride (w stanie Kolorado) pod koniec sierpnia 2019 roku. Obraz walczył również w konkursie głównym o Złotego Niedźwiedzia na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie w lutym 2020 roku. W marcu tego roku wprowadzono First Cow na amerykańskie ekrany, a od lipca film jest również dostępny w amerykańskich serwisach VOD. Podobnie jak wszystkie poprzednie dzieła Reichardt, również jej ostatni obraz wzbudził jednogłośny zachwyt filmowej krytyki, która choć przyznaje, że film ma bardzo powolne tempo i na początku testuje naszą cierpliwość, to jednak wart jest obejrzenia do samego końca, przynosząc w finale zasłużoną satysfakcję.

          Mamy rok 1820. Uczony kulinarnego fachu w Bostonie kucharz Cookie (John Magaro) przybywa do Oregonu w towarzystwie żądnych miejscowych futer traperów. Przypadkiem poznaje ukrywającego się w lesie przed krwawą zemstą chińskiego imigranta King-Lu (Orion Lee) i ratuje mu skórę. King-Lu okazuje się mieć żyłkę do interesów i namawia Cookie’go do wejścia we wspólny biznes, którego istota polega na sprzedaży słodkich ciastek miejscowej ludności. Problem w tym, że mleko do wypieku tychże słodkości para pozyskuje nielegalnie od jedynej mlecznej krowy w okolicy, której panem jest lokalny właściciel ziemski rodem z Anglii (w tej roli Toby Jones). Pokątny cukierniany biznes się kręci, a para wspólników ryzykuje życiem próbując dorobić się funduszy na zakup własnego kawałka oregońskiej ziemi.

          Kto nie ma cierpliwości do tzw. slow cinema, ten w ogóle nie powinien brać się do oglądania filmu First Cow. Obraz można w pełni docenić dopiero po obejrzeniu dwóch całych godzin niespiesznie przedstawionych kolei losu pary jego głównych protagonistów. Ale kto wytrwa i wciągnie się w historię Cookie’go i King-Lu, ten otrzyma godną nagrodę w postaci pięknie sfilmowanej opowieści o męskiej przyjaźni w wyjątkowo niesprzyjających okolicznościach czasu, miejsca i przyrody. First Cow można interpretować na dwóch zupełnie różnych płaszczyznach. Na społeczno-ekonomicznej płaszczyźnie to przypowieść o początkach american dream. Dwóch nie posiadających niczego mężczyzn próbuje dorobić się czegoś na zasiedlanym przez białych osadników Oregonie. Zaczynają od zera, a nawet mniej, bo muszą uciekać się do kradzieży swojego podstawowego surowca, czyli mleka, aby wyprodukować swój podstawowy towar (słodkie ciastka). Ich szemrana cukiernia odnosi ogromny sukces wśród lokalnej ludności, nawet sam właściciel dojonej nielegalnie pod osłoną nocy krowy płaci za posmarowane miodem ciastka, które przypominają mu o cukierniach rodzinnego Londynu. Cookie i King-Lu może nie dorabiają się na swoim biznesie kroci, ale zdecydowanie swoją przedsiębiorczością i smykałką do interesów kreują pewien wzór dla przyszłych amerykańskich pokoleń biznesmenów i milionerów. Jak znakomicie pokazuje finał filmu, robienie interesów zawsze niesie ze sobą duże ryzyko, z utratą życia włącznie. Ale jak trafnie zauważa w pewnym momencie obrotny King-Lu - mózg całej operacji - wszystkie wartościowe rzeczy w życiu są ryzykowne, a byka trzeba zawsze brać za rogi.

         Druga płaszczyzna, na której możemy odczytać First Cow jest czysto międzyludzkiej natury. To film o przyjaźni w czasach, kiedy trudno było o szczerą przyjaźń, liczyły się natomiast głównie potencjalny zysk i interesowność. King-Lu i Cookie są partnerami w biznesie, ale traktują się z szacunkiem i pełnym wzajemnym zrozumieniem. Nikt nikogo tutaj nie wykorzystuje (no może poza tytułową krową), a ich biznesowa współpraca utrzymana jest we wzorowej wprost harmonii. Czasy osadnictwa oraz kolonizowania zachodnich rubieży Ameryki to historia okrucieństwa, gwałtów i wywłaszczenia. W filmie Kelly Reichardt na pierwszy plan wychodzi jednak spokojna i niespieszna refleksja nad tym czasem i jego ludźmi. Mamy wywłaszczonych z ich własnej ziemi Indian, w dużej mierze już zasymilowanych w ramach lokalnej społeczności, mamy imigrantów ze wszystkich części świata w poszukiwaniu szczęścia na tym gęsto zalesionym krańcu świata, mamy wreszcie tytułową ‘pierwszą krowę’, która staje się punktem zwrotnym w opowieści, dającym jej paliwa (nie tylko w postaci mleka) oraz stanowiącym ważny łącznik między tymi, którzy już coś mają (grany przez Toby’ego Jonesa właściciel ziemski) a tymi, którzy dopiero chcą się dorobić ich kosztem. Dzieją się w First Cow także brutalne rzeczy, ludzie jak zawsze potrafią być sobie wilkami i tylko tytułowa krowa patrzy na to wszystko swoimi spokojnymi oczami o nieprzeniknionej czarnej głębi.