4 marca 2017

Manchester by the Sea. Dom jest tam, gdzie boli.

          Manchester by the Sea prowadzi w rankingu najsmutniejszych filmów 2016 roku. Jedni piszą wprost o ‘symfonii cierpienia’, inni zaś o depresyjnej aurze bijącej z tego obrazu. Nie dajmy się jednak zwieść, Manchester by the Sea Kennetha Lonergana to jeden z najzabawniejszych dramatów obyczajowych, jakie zdarzyło mi się kiedykolwiek obejrzeć. I choć film rzeczywiście zbudowany jest na fundamencie ogromnej rodzinnej tragedii, to sposób opowiedzenia historii jest lekki i niemalże anegdotyczny. Kolejne sceny emanują codziennym, niewymuszonym humorem, jaki niesie ze sobą każde zwyczajne życie. Są oczywiście liczne momenty ściskające z całej siły za serce, ale pojawiają się one tak niespodziewanie i bez ostrzeżenia, że wywołują raczej zdumienie oraz zachwyt, niż ból i łzy. Manchester by the Sea sfilmowany jest z taką gracją oraz wyczuciem, że jego piękno bierze nas całkowicie z zaskoczenia, pozwalając długo jeszcze po zakończonym seansie wracać myślami do jego scen i bohaterów.


          Manchester by the Sea jest trzecim fabularnym dziełem niezależnego twórcy Kennetha Lonergana, który debiutował w 2000 roku znakomitym You Can Count on Me (Możesz na mnie liczyć) z Laurą Linney i Markiem Ruffalo. Obraz ten wygrał swego czasu nagrodę jury festiwalu Sundance i to właśnie tam powrócił Lonergan ze swoim najnowszym filmem, czyli Manchester by the Sea, w styczniu 2016 roku. Lonergan obraz wyreżyserował i napisał też do niego oryginalny scenariusz, który w lutym 2017 roku zdobył Oscara w swojej kategorii. Tak w ogóle to Manchester by the Sea zgarnął w sumie aż sześć nominacji amerykańskiej Akademii (w tym dla najlepszego filmu, reżysera, za scenariusz oryginalny i za aż trzy aktorskie role), które przełożyły się na dwa zwycięstwa w trakcie oscarowej gali: poza scenariuszem Oscara przyznano również Casey’mu Affleck’owi za pierwszoplanową rolę męską. Bezspornie jest więc Manchester by the Sea największym triumfem amerykańskiego kina niezależnego w 2016 roku.


          Manchester by the Sea to nadmorskie miasteczko w amerykańskim stanie Massachusetts. To właśnie tam z Bostonu musi powrócić główny bohater filmu, Lee Chandler (grany przez Casey’ego Afflecka), aby pochować starszego brata i zaopiekować się jego dorastającym synem. Zmarły brat, Joe Chandler (w tej roli powracający w retrospekcjach Kyle Chandler), wyznaczył w swoim testamencie Lee jako prawnego opiekuna dla swojego nastoletniego syna Patricka (nominowany do Oscara za tę kreację Lucas Hedges). Lee Chandler nie chce jednak przejąć odpowiedzialności za bratanka, a jeszcze bardziej nie w smak mu wizja powrotu do rodzinnego Manchester by the Sea. W serii retrospekcji poznajemy jego przeszłe dzieje i dowiadujemy się krok po kroku, jakie to wydarzenia z przeszłości ukształtowały jego obecny charakter.


          Perfekcyjnie zagrany przez Casey’ego Afflecka Lee Chandler to mężczyzna zrezygnowany, autodestrukcyjny i, co najistotniejsze, beznadziejnie pogrążony w poczuciu winy. Od początku filmu niejasne jest dla nas, co tak naprawdę uczyniło go takim człowiekiem. W Bostonie pracuje jako zwykły woźny i złota rączka, jest sam, pije sam i często wdaje się w barach w bezsensowne bójki z obcymi. Powrót do rodzinnego Manchester by the Sea jest mu wyraźnie nie na rękę, to konieczność, którą musi się zająć, ale którą jak najszybciej chciałby załatwić i wrócić do swojego bezbarwnego życia w Bostonie. Dzięki licznym retrospekcjom powoli zaczynamy rozumieć zachowanie Lee i powody jego wyjazdu z rodzinnego miasteczka. Jasne również staje się jego wycofanie i brak choćby śladowej ilości zadowolenia z życia. Dowiadujemy się też, że Lee miał kiedyś żonę i własną rodzinę. Grana przez Michelle Williams Randi Chandler (kolejna nominacja do Oscara), eks-partnerka Lee, pojawia się w filmie by dopełnić obrazu tragicznej przeszłości. Scena przypadkowego spotkania na ulicy między Lee i Randi to bezsprzecznie emocjonalne apogeum filmu, scena tak zwyczajna, a jednocześnie tak kipiąca od wyrażonych i niewyrażonych uczuć, jak to tylko możliwe. Już sama tylko ta scena jest przepustką do oscarowych nominacji dla Michelle Williams i Casey’ego Afflecka. Takich porażających scen jest w filmie znacznie więcej, a wszystkie one znienacka i niejako mimochodem ujawniają prawdę o bohaterach i ich przeszłym oraz obecnym stanie duszy. Te momenty w Manchester by the Sea są jak przebłyski słońca na pochmurnym, zimowym niebie nadmorskiego miasteczka.


          W niejednym już filmowym dziele rodzinna miejscowość była źródłem bólu i cierpienia dla protagonisty. W Manchester by the Sea dom jest miejscem, z którego trzeba uciec, ale nie po to, by zapomnieć, ale po to, by w ogóle dało się jakoś żyć. Lee Chandler jakoś żyje, ale jest to egzystencja całkowicie pozbawiona esencji. Zamiast depresji mamy w jego psychice całkowitą rezygnację, w miejsce woli i radości życia króluje ból oraz nieukojone poczucie winy. Lee Chandler nie może zostać uleczony, a tym bardziej zbawiony. Ma w swoim wnętrzu prywatne gorejące piekło, którego ogień podsycany jest przez bliskość domu, tego pierwszego i najważniejszego w życiu domu. Każdy z nas ma taki dom, każdy z nas obarczony jest jego prywatnym piekłem. Często jednak ból jest znośny, a nawet daje o sobie zapomnieć. To nie jest jednak przypadek Lee Chandlera. W Manchester by the Sea cierpienie determinuje całe życie jego głównego bohatera i nie ma od niego ucieczki. Kenneth Lonergan mistrzowsko potrafi wydobyć w swoich filmach te przepastne otchłanie ludzkiej duszy i uczynić je materią zapadających w pamięć obrazów.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz