22 czerwca 2020

The Last Black Man in San Francisco. Aby znienawidzić, musisz wpierw pokochać.

          The Last Black Man in San Francisco jest prawdziwą kwintesencją arthouse’owego niezależnego kina. Pełnometrażowy debiut reżysera Joe Talbota ma w sobie zdecydowanie więcej z poezji niż z prozy życia. Przepięknie sfilmowana historia dwóch czarnoskórych przyjaciół w gentryfikującym się zawrotnie szybko San Francisco to jednocześnie poemat, oda, elegia i hymn ku czci. Od pierwszych właściwie minut projekcji wiadomo, że to obraz wyjątkowy, z niezapomnianymi kadrami z okolic i z samego San Francisco oraz ze znakomicie dobraną muzyką, która ułatwia nam bezkolizyjną nawigację po tym szczególnym amerykańskim mieście, tak kochanym przez wielu, a jednocześnie łamiącym serca tym wszystkim, którzy w obliczu ostatnich społeczno-ekonomiczno-rasowych przemian nie poznają już dłużej przedmiotu swojej miłości.


          W stu procentach niezależny dramat The Last Black Man in San Francisco jest dziełem niezwykle twórczej współpracy między reżyserem i jednocześnie scenarzystą obrazu, Joe Talbotem, oraz jego przyjacielem, aktorem i współautorem oryginalnej historii, Jimmie’m Fails’em, który zarazem gra w filmie postać głównego bohatera. Opowieść z filmu stanowi po części autentyczną historię z życia samego Fails’a i jego najbliższej czarnoskórej rodziny, która w osobie jego dziadka emigrowała po II wojnie światowej z Nowego Orleanu do San Francisco właśnie. The Last Black Man in San Francisco pokazano premierowo na festiwalu Sundance w styczniu 2019 roku, gdzie film dostał nagrodę za najlepszą reżyserię oraz specjalne wyróżnienie jury festiwalu za twórczą współpracę przy realizacji tego ambitnego filmowego projektu.


          Jimmie (Jimmie Fails we własnej osobie) błąka się po San Francisco w towarzystwie swojego najlepszego przyjaciela, Montgomery’ego (w tej roli świetny Jonathan Majors). Jimmie wydaje się być literalnie i duchowo bezdomny, odkąd jego rodzina straciła piękny, wiktoriański dom w lepszej dzielnicy San Francisco. Wszyscy bliscy Jimmiego rozeszli się każdy w swoją stronę, a tylko nasz główny bohater nie może zapomnieć domu, w którym mieszkał jako dziecko, i który utożsamia z jedynym prawdziwym ogniskiem domowym w swoim życiu. Jimmie pomieszkuje zatem u przyjaciela i regularnie odwiedza ukochany budynek, w którym mieszka teraz starsze małżeństwo. Gdy ci są zmuszeni się wyprowadzić, Jimmie i Montgomery instalują się czym prędzej w opuszczonym domu. Stary dobry squat nie może jednak długo funkcjonować w gentryfikującym się pełną parą San Francisco.


          W przypadku filmu takiego jak The Last Black Man in San Francisco ciężko jest przytaczać racjonalne argumenty na korzyść tego obrazu, zachwalając wszystkie jego kinematograficzne walory. Walorów ten film posiada niezliczoną liczbę, tylko tak jak w przypadku analizy wybitnego wiersza, poezja i liryzm giną gdzieś w trakcie logicznego wywodu. Żeby go w pełni docenić, ten obraz trzeba po prostu obejrzeć ze skupieniem i w trosce o najdrobniejsze szczegóły. Liczy się każdy zapierający dech w piersiach kadr San Francisco, każdy fenomenalny kawałek muzyczny w tle, każde wiele mówiące zbliżenie na twarz jednego z bohaterów obrazu. The Last Black Man in San Francisco ma w sobie sporo z oniryczno-surrealistycznej poetyki, wielkie miasto jest bardziej wytworem wyobraźni jego mieszkańców niż rzeczywistym miejscem w czasie i przestrzeni. Patrzymy na San Francisco oczami Jimmiego Fails’a, który je kocha i jest jednocześnie boleśnie przez nie zraniony. Wciąż otwartą raną jest utrata przez ojca wiktoriańskiego domu z czasów wczesnego dzieciństwa, boli każdy nowy plac budowy i masowe ‘uszlachetnianie’ poszczególnych dzielnic miasta, które polega na pozbywaniu się biedniejszych mieszkańców i wypychaniu ich na obrzeża metropolii. Czarnoskóra społeczność San Francisco przybyła do tego miasta krótko po II wojnie światowej z głębokiego Południa Stanów Zjednoczonych, tworząc tutaj swoją kulturę i nowe miejsce dla rozwoju. W ostatnich latach jednak, tak jak w przypadku rodziny głównego bohatera filmu, czarni są spychani do biedniejszych lub dalej położonych dzielnic miasta, nie ma dla nich miejsca w centrum w domach z połowy XIX wieku z wiktoriańskimi wieżyczkami w kształcie kapelusza czarownicy…


          Ekonomia i społeczno-rasowe przemiany w USA i w San Francisco w szczególności nie stanowią jednak prawdziwej esencji The Last Black Man in San Francisco. Istotą tego filmu jest miłość do miejsca, do miasta i konkretnego domu, która, gdy wzgardzona lub niezaspokojona, może przemienić się w permanentne rozczarowanie, a nawet nienawiść. Warto jednak pamiętać, tak jak przypomina nam to w jednej ze scen nasz główny bohater, że aby móc krytykować i nienawidzić, trzeba wpierw pokochać. Bez autentycznej miłości nie ma prawdziwego zawodu i prawdziwej nienawiści. Tę autentyczną miłość do San Francisco i opowiadanej przez siebie historii czuć i widać w reżyserskiej maestrii Joe Talbota, wywodzącego się z rodziny od pięciu pokoleń już zamieszkującej to miasto. Widać ją na twarzy i w gestach Jimmiego Fails’a, widać wyraźnie w porażających swym pięknem kadrach operatora Adama Newport-Berra, w ścieżce dźwiękowej kompozytora Emile’a Mosseri. The Last Black Man in San Francisco to wybitny film o miłości i przywiązaniu nie tylko do miejsca, ale też do ludzi, którzy to miejsce tworzą. Ten obraz to wreszcie również liryczny poemat na cześć przyjaźni między dwojgiem ludzi. Rzadko kiedy zdarza się napotkać w filmie przyjaźń tej miary, co ta łącząca Jimmiego i jego artystycznie uzdolnionego kompana. Piszący sztuki teatralne Montgomery jest jak introwertyczne yin, przeciwne i jednocześnie uzupełniające ekstrawertyczne yang Jimmiego. Ta wzorcowa para przyjaciół jest współzależna i podtrzymuje się nawzajem w tym ciągle zmieniającym się świecie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz